Otwarty i konkurencyjny nabór – tym szczytnym hasłem mają się kierować urzędy przy zatrudnianiu swoich pracowników. W praktyce dzieje się inaczej. Nabory są częściej dokonywane według klucza znajomości, polecenia czy potrzeby odwdzięczenia się za przysługę niż według kryterium kompetencji i przydatności do pracy w urzędzie.
Wszyscy o tym wiedzą, ale wciąż udajemy, że jest inaczej, i oburzamy się na przykład na pełniących obowiązki czy wtedy, gdy okaże się, że urząd jest obsadzany według politycznego klucza.
Zatrudnianie znajomych to oczywiście naganne praktyki, ale musimy pogodzić się z tym, że nie uda się ich wyeliminować sankcjami czy prześwietlaniem każdego naboru. Skoro nie sprawdza się obecne rozwiązanie, to może warto pomyśleć o wpuszczeniu do urzędów większej dawki... rynku.
Wyobraźmy sobie, że do urzędu wkracza nowy minister. Ma wykonać określone zadania, musi więc przyprowadzić ze sobą ludzi, którym ufa i wie, że mają kompetencje, aby im podołać. Tak dzieje się w korporacjach – to naturalne. Inaczej jest w administracji. Teoretycznie ministrowi nie wolno zatrudnić kluczowych dla niego pracowników, np. dyrektorów departamentu, według własnego uznania. Muszą przejść drogę konkursową. Efekt? Kluczenie, naginanie prawa albo uległość wobec urzędniczej machiny. Na stanowiskach zostają wtedy osoby, które są w ocenie ich przełożonego niewiele warte. W efekcie tracimy my wszyscy. Podatnikom powinno zależeć, aby w urzędach zasiadali ludzie kompetentni i sprawni. System wynagradzania, awansu i naboru w administracji jest przestarzały. Działa na zasadzie selekcji negatywnej. Pensja – za przychodzenie do pracy, nagroda – bo tak mówi ustawa, awans – bo mam już staż. To musi się zmienić. Urzędy, przy swojej specyfice i budowie profesjonalnego korpusu służby cywilnej, powinny przypominać sprawnie działające firmy a nie dryfujące galeony chroniące nieudaczników, a sekujące ponadprzeciętnych.
Komentarze (24)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszecytuję usera bert, który wystawił trafną diagnozę temu dziennikarzynie...
Autor coś tam dostrzega, ale ma za mało wiedzy i doswiadczenia, a i z myśleniem nie za tęgo, żeby postawić sensowną diagnozę i trafną terapię. Jak słusznie zapisał poeta Miłosz : "Żywot grabarza jest wesoły. Grzebie systemy, wiary, szkoły. Ubija nad tym ziemię gładko, piórem naganem czy łopatką , mając nadzieję, że o wiośnie cudny w tym miejscu kwiat wyrośnie. A wiosny - ni ma. Zawsze grudzień. Nie rozwiewajmy jednak złudzeń." Administracja publiczna to nie korporacja i nigdy nią nie będzie. Na pocieszenie Redaktora można tylko powiedzieć, że nie odbiega dużo poziomem wypowiedzi od ludzi którzy próbują od czterech lat kierować administracją publiczną w Polsce.
I NIK może sobie ponarzekać co najwyżej w swojej Izbie...Bo wszystkim to wisi. Zawsze jest tak samo NIK stwierdził...I cisza.
Może poda Pan jakieś konkretny zamiast przytaczać tą "mądrość ludową". W jakim urzędzie dostaje się prace po znajomości, kto tak został przyjęty ile osób, ewentualnie na jakich analizach, badaniach opiera Pan swoje wnioski.
Na niczym się pan nie zna a pisze pan o wszystkim.
To się musi skończyć. W normalnej rzetelnej gazecie taka sytuacja byłaby niedopuszczalna.