Sześciolatki trafią obowiązkowo do szkół od września 2013 r. – brzmi deklaracja rządu. Tyle że deklaracje to za mało. Reforma jest bowiem systemem naczyń połączonych. To kwestia programów nauczania, obowiązku przedszkolnego dla młodszych dzieci, przygotowania samorządów i nauczycieli.

Zmiana ustawy o systemie oświaty jest właściwie przesądzona. Chcą jej wszystkie liczące się ugrupowania polityczne. Muszą jednak zrozumieć, że to dopiero początek drogi. Sejm, który zajmie się nowelą, musi działać szybko, przewidywać – dalekosiężne – skutki swych decyzji. Posłowie muszą też na tę reformę znaleźć pieniądze. Bo bez nich reformy nie ma.

Pokazała to m.in. sytuacja z września: tylko co czwarty rodzic, który miał możliwość, posłał sześciolatka do szkoły, reszta się bała. A rodzice przedszkolaków protestowali, bo byli zbulwersowani wysokością opłat za opiekę nad ich dziećmi. Te sprawy są ze sobą związane, bo obniżenie wieku szkolnego oznacza objęcie opieką przedszkolną pięciolatków. Pozornie sprawa wydaje się prosta: sześciolatek idzie do I klasy, a jego miejsce w zerówce zajmuje pięciolatek. Programy nauczania zostały zmodyfikowane.

Ale rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Szkolne zerówki przygotowane do edukacji maluchów przekształcono w klasy pierwsze lub świetlice – miejsca dla pięciolatków są zatem tylko w przedszkolach. Te nie mogą odmówić ich przyjęcia, więc redukują liczbę miejsc dla młodszych dzieci albo zatrudniają dodatkową kadrę.

I tu zaczynają się schody dla samorządów, bo to one finansują opiekę przedszkolną, nie państwo. Ono tylko wymaga, np. aby przedszkolanki były zatrudnione na podstawie Karty nauczyciela, która w sztywny sposób określa płace. Za podwyżki, które rozdał rząd, też zapłacić musi gmina.

Inna sprawa, że nie każda gmina ma przedszkole. Wtedy pięciolatek idzie do placówki w sąsiedniej gminie. Jeździ tam gimbusem niekiedy z dziećmi 2 – 3 razy starszymi od siebie.

Infrastruktura szkolna nie wygląda lepiej. Brakuje świetlic, szatni, odpowiednio wyposażonych łazienek, placów zabaw. Informował o tym główny inspektor sanitarny. Na przygotowanie szkół do tej reformy pieniądze miał dać rząd, ale nie dał, bo kryzys. Miał pomóc program „Radosna szkoła”, ale jego wymagania zostały tak ustalone, że wybudowanie placu czy miejsca zabaw z dofinansowaniem państwa jest dwukrotnie droższe niż bez programu. – Na dostosowanie infrastruktury do tej reformy potrzeba kilku miliardów złotych i paru lat ciężkiej pracy – podsumowuje Marek Olszewski, wiceszef Związku Gmin Wiejskich.

Ale na tym nie koniec kłopotów z reformą. Wojciech Starzyński, szef Fundacji Rodzice Szkole opowiada, że nauczyciele, którzy mieli okazję pracować z sześciolatkami, przyznają, że brakuje im metodyki do pracy z maluchami. Kształcono ich do pracy z siedmiolatkami, jeżeli teraz mają pracować z młodszymi dziećmi, to ktoś powinien ich do tego celu przeszkolić. I za to zapłacić.

Następny kłopot to program nauczania. Jeśli rząd odkłada o rok obowiązek szkolny, to naraża dzieci pięcioletnie na to, że dwa razy będą się uczyć tego samego.

Niewiele osób kwestionuje potrzebę obniżenia wieku szkolnego. Zrobiły to już prawie wszystkie rozwinięte kraje. Tyle że tamtejsze rządy wzięły odpowiedzialność finansową za tę reformę. Opieka przedszkolna finansowana jest tam z centralnych budżetów, a w szkołach z kranu płynie ciepła woda, co u nas nie jest oczywiste.

Rząd chce obniżyć wiek szkolny, aby młodzi ludzie szybciej wchodzili na rynek pracy i szybciej płacili podatki. Uczciwie byłoby w takiej sytuacji przeznaczyć trochę publicznych pieniędzy na to, by mogli rozpocząć swój obywatelski obowiązek w komfortowych warunkach.