Świadczenie pielęgnacyjne często nie trafia do tych, którzy go potrzebują, tylko do naciągaczy. Mimo to rząd podniósł jego stawkę. Już lepiej byłoby wesprzeć biedne rodziny wielodzietne.
Od listopada o 100 zł wzrośnie świadczenie pielęgnacyjne dla osób opiekujących się niepełnosprawnym członkiem rodziny. Tak zdecydował w tym tygodniu rząd. Brzmi nieźle. Tyle że to typowa kiełbasa wyborcza, w dodatku mocno zepsuta. Bo system przyznawania świadczeń pielęgnacyjnych jest niewydolny i nieszczelny, powoduje, że korzystają z niego także osoby, które delikatnie mówiąc, nie są do tego uprawnione.
Rząd, zanim wyda pieniądze podatników, powinien najpierw uszczelnić system, aby pomoc trafiała do rzeczywiście potrzebujących, a nie do cwaniaków i naciągaczy. Dopiero potem może ewentualnie decydować o podwyżce.
Sprawa jest bulwersująca. Michalina Topolewska zaledwie tydzień temu pisała w „DGP”, że duża część świadczeń pielęgnacyjnych nie trafia do potrzebujących. Akcentowaliśmy, że w ciągu półtora roku aż o 93 tys. zwiększyła się liczba osób, które mają je przyznane. Jest ich już w sumie ponad 161 tys.
Tak duży wzrost liczby świadczeń to efekt zniesienia od 2010 r. kryterium dochodowego uprawniającego do pomocy oraz dwóch wyroków Trybunału Konstytucyjnego, który rozszerzył grono potencjalnych beneficjentów.
Ze wsparcia korzystają jednak często osoby nieuprawnione. Na przykład wnuczek deklaruje, że opiekuje się babcią, i dostaje pomoc finansową, mimo że tego faktycznie nie robi. A gminy, które przyznają tę pomoc, są bezradne. Wzrost liczby fikcyjnych opiekunów powoduje, że budżet, czyli my wszyscy, musimy za to płacić więcej. W tym roku wydatki na ten cel mogą sięgnąć nawet 1 mld zł.
Tak być nie powinno. Skutki prowadzenia takiej polityki to nie tylko strata pieniędzy, które rząd wydaje łatwą ręką, bo nie są jego. To także psucie państwa.
Rząd decydując o podwyżce tych świadczeń, mówi tym, którzy są naciągaczami: robicie dobrze. Zamiast ich wytropić, napiętnować, naprawić system, rozgrzesza ich postępowanie. Co więcej, psuje ludziom w głowach. W normalnych warunkach w systemie wsparcia powinna bezwzględnie działać zasada pomocniczości. Jeśli rząd pomaga za pieniądze podatników – pomniejszając de facto ich dochód – to musi z ogromnym szacunkiem podchodzić do tego, gdzie owe pieniądze trafiają.
Te środki powinny być adresowane wyłącznie do najsłabszych. Co więcej, pomoc ma być tak udzielana, aby nie uzależniać, ale usamodzielniać i aktywizować. Inaczej beneficjenci pomocy wpadają w beznadziejną pułapkę bezczynności i wyuczonej bezradności. A szczególnie bulwersujące w tej sprawie jest to, że zachęta do kombinowania trafia głównie do młodych. Wiele korzystających z fikcyjnej opieki to studenci. Od młodości uczymy ich jazdy na gapę.
Jestem w stanie zrozumieć, że rząd chciał dać wyborcom prezent. Nawet bym się z tym pogodził, gdyby te pieniądze trafiły do rzeczywiście potrzebujących – na przykład wzrósłby dodatek dla rodzin wielodzietnych, wyższa byłaby wyprawka szkolna czy zasiłek rodzinny. Ale tak się nie stało.
Państwo powinno, szanując pieniądze, które bierze od podatników, pomagać tylko tam, gdzie musi, gdzie jest to opłacalne i dobrze zorganizowane. W ten sposób unikniemy sytuacji, w której silniejsi, lepiej zorganizowani, mocniejsi i zaradniejsi żyją na koszt słabszych.