Pomysły kolejnych ministrów sprowadzają się do tego, że nauczyciele muszą wypełniać stosy nikomu niepotrzebnych – poza urzędnikami resortu – raportów i analiz. Potem czeka dokumentacja dla wydziałów oświaty, biur edukacji, GUS...
Państwo polskie płaci nauczycielom głównie za wypełnianie kolejnych arkuszy organizacyjnych i raportowanie stanu wykonania kolejnych reformatorskich programów, które muszą wprowadzać na polecenie resortu edukacji. Taki obraz wyłania się z listów, które napisali do „DGP” nauczyciele.
W czwartek, powołując się na badania OECD, napisaliśmy, że statystycznie polski nauczyciel spędza w klasie mniej niż trzy godziny zegarowe. Co po tym czasie robią pedagodzy? Przeglądając branżowe fora, naliczyliśmy 20 różnego rodzaju formularzy, które musi wypełnić nauczyciel, i 18, których uzupełnianie leży w gestii dyrektora szkoły. A to dopiero początek.
– W większości szkół obradują: zespół wychowawczy, zespół ewaluacji, zespół koordynujący pracę np. zerówek, zespół opracowujący kartę indywidualnych potrzeb ucznia. Z kolei ta karta jest niezbędna, by zespół mógł opracować plan działań wspierających oraz indywidualne programy edukacyjno-terapeutyczne – opowiada nam nauczycielka Ewa Król.
MEN wymaga, by to nauczyciele opracowali programy, których idea powstała w resorcie, np.: „Szkoła bez przemocy”, „Bezpieczna szkoła” czy „Szkoła z klasą”. Gdy nauczyciel upora się już z wymogami resortu, czekają na niego rubryki, których wypełnienia żądają wydziały oświaty, biura edukacji, GUS. Każda z placówek podsuwa swój wzór.
Kolejna nauczycielka – Renata Przybylska – przekonuje, że prace zespołów tematycznych, analizy i biurokracja pochłaniają kilka godzin jej pracy w tygodniu. „Przez jedną trzecią czasu ferii letnich nauczyciel musi być do dyspozycji szkoły w związku z zakończeniem roku szkolnego. Gdy dzieci w wieku szkolnym mają już wakacje, nauczyciele garują w szkołach, dokonując dziesiątków podsumowań, statystyk i innych zestawień dla szefowej MEN, żeby ta choć trochę wiedziała, co dzieje się w oświacie” – pisze Piotr Patora.
– Biegunka pomysłów kolejnych rządów to coraz więcej papierów, coraz mniej ważne kwalifikacje nauczyciela, coraz gorsze czasy dla uczniów zdolnych – sumuje Renata Muszyńska z Zielonej Góry. – Szkoła to najlepszy przykład, jak biurokracja niszczy instytucję powołaną do zupełnie innych celów – ocenia prof. Henryk Samsonowicz, były minister edukacji.
A jest tak dlatego, że każdy kolejny minister, wprowadzając reformę, dokładał szkołom nowych zadań sprawozdawczych, nie likwidując poprzednich.
– Doszło do tego, że nauczyciele zamiast uczyć, wykonują prace administracyjne – wskazuje Samsonowicz.
Dodaje, że żadna reforma edukacji nie powiedzie się, jeżeli szkoły nie zostaną odbiurokratyzowane. – Nauczyciel nawet nie powinien dotykać się do urzędowych formularzy, powinien robić to jeden, góra dwóch pracowników sekretariatu – mówi były szef Ministerstwa Edukacji Narodowej.
Ale kolejne rządy zamiast ograniczać biurokrację, wydają coraz więcej na urzędników śledzących i raportujących obieg publicznego pieniądza. Według danych GUS w 1990 roku było 159 tys. urzędników, w marcu 2010 roku – 436 tys. W latach 2005 – 2010 przybyło ich ponad 100 tys. W programie wyborczym żadnej formacji nie pojawia się projekt zmniejszenia biurokracji.