Skończyły się złote czasy szkół wyższych. Na naszych oczach trwa ich walka o przetrwanie. Właśnie w tym momencie rząd zdecydował się dać im pełną autonomię. Pytanie tylko, kto na tym skorzysta – uczelnie czy studenci? I kto wyjdzie z tej walki z tarczą, a kto na niej?
Reforma szkolnictwa wyższego, która wejdzie w życie już w październiku, da uczelniom autonomię w układaniu programów studiów. Przestaną obowiązywać standardy kształcenia, które określają m.in., jaką liczbę godzin musi spędzić student na konkretnych zajęciach, aby otrzymać dyplom. To oznacza, że odpowiedzialność za jakość kształcenia będzie spoczywała tylko na szkole. Ministerstwo ma nadzieję, że dzięki większej autonomii uczelnie szybciej będą mogły reagować na zapotrzebowania pracodawców w regionie. Tym samym ich absolwenci nie będą mieli problemu z szybkim znalezieniem pracy.
O ile sam pomysł jest słuszny, to jego realizacja już budzi wątpliwości. Można się również zastanawiać, czy rząd wybrał odpowiedni moment wprowadzenia zmian. Jeszcze kilka lat temu to one przebierały w maturzystach. Teraz, ze względu na niż demograficzny, walczą o każdego kandydata. A to wiąże się z koniecznością oszczędności. Uczelnie tną przede wszystkim wydatki na kształcenie. Najłatwiej osiągnąć cel, obniżając liczby godzin z poszczególnych przedmiotów. Tyle że w efekcie wydają nieważne dyplomy. Za takie działanie uczelnie nie ponoszą żadnych konsekwencji. Z problemem zostaje student, który poświęcił pięć lat na zdobycie nic niewartego dokumentu.
Resort nauki liczy na rynek. I tłumaczy, że słabe uczelnie nie przetrwają, bo zniszczy je konkurencja. A studenci muszą nauczyć się decydować, czy dyplom będzie czymś więcej niż ładnie oprawioną pamiątką.