Odnoszę wrażenie, że zmienia się postrzeganie działań związkowców. Do tej pory było przyzwolenie społeczne na ich poczynania, bo strajki kojarzyły się z walką z minionym systemem, co przekłada się także na sposób interpretacji prawa przez sądy. Teraz coraz częściej sądy rozpatrują kwestie finansowe takiej akcji

Rozmowa z Michałem Romanowskim - profesorem Uniwersytetu Warszawskiego w zakresie prawa cywilnego i handlowego oraz prawa rynków kapitałowych, wspólnikiem kancelarii Romanowski i Wspólnicy oraz pełnomocnikiem prawnym Jastrzębskiej Spółki Węglowej.

Udało się Panu wyrokiem sądu nie dopuścić do akcji protestacyjnej związkowców w JSW. To było orzeczenie bez precedensu

Prof. Michał Romanowski: Odnoszę wrażenie, że zmienia się postrzeganie działań związkowców. Do tej pory było przyzwolenie społeczne na ich poczynania, bo strajki kojarzyły się z walką z minionym systemem, co przekłada się także na sposób interpretacji prawa przez sądy. Teraz coraz częściej sądy rozpatrują kwestie finansowe takiej akcji. A w mojej ocenie liderzy związkowi nadużywają swoich uprawnień. Chodzi już nie tylko o wyrządzenie szkody majątkowej przedsiębiorstwu, w którym działają ale też o ograniczenie wolności prowadzenia działalności gospodarczej co gwarantuje konstytucja. Prawo do strajku zderza się zatem z chronioną konstytucją swobodą prowadzenia działalności gospodarczej i ochrony własności. Nie ma ono charakteru bezwzględnego. Współcześnie strajk to wyrządzenie szkody majątkowej. Pytanie o legalność strajku to pytanie czy wolno oraz w jakich granicach wyrządzać szkodę majątkową. Tak zdefiniowany strajk zmienia optykę jego postrzegania.

Na czym polegają te nadużycia?

Związki mają bronić warunków pracy, płacy, świadczeń socjalnych lub praw i wolności związkowych.. Obecnie coraz częściej słyszymy ich protesty przy okazji prywatyzacji, a przypominam, że nie mają wpływu na strukturę własności firmy. Artykuł 20 Konstytucji RP przesądza, że ustrój Polski jest oparty na własności prywatnej i dialogu społecznym. O tym zdecydował suweren, czyli naród. Związki nie mogą uzurpować sobie roli suwerena. Początek dialogu ze związkowcami wygląda przeważnie tak samo. Chcemy 10 proc. podwyżki, albo zrywamy rozmowy i zaczynamy akcję protestacyjną. Często żądanie płacowe stanowi przykrywkę dla legalizacji strajku przeciwko prywatyzacji, a to już nadużycie prawa sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Nadużycie prawa nie zasługuje na ochronę.

Czyli szantaż

W ekonomii nazywa się to hazard moralny, czyli mam możliwość wpływania na decyzję zarządu bez ponoszenia odpowiedzialności za nie. To prowadzi do eskalacji żądań. To tak jakby grać w kasynie za cudze pieniądze. Brak odpowiedzialności rodzi naturalnie pokusę nadużywania praw, gdyż bezkarność sprzyja poczuciu bycia ponad prawem. W państwie demokratycznym, w którym jest potrzeba przedsiębiorców i związków zawodowych nikt nie może stać ponad prawem, mieć poczucie bezkarności.

Jak to zmienić?

Rozwiązanie jest proste. Trzeba ucywilizować spory zbiorowe tak, aby związki zawodowe nie zachowywały się jak rewolwerowiec, który najpierw strzela, a potem „rozmawia”. Do ustawy o sporach zbiorowych należy wpisać obowiązek związków do informowania pracodawcy o zamiarze przeprowadzenia akcji protestacyjnej z określonym wyprzedzeniem, ale nie krótszym niż 2 tygodnie. W tym terminie firma miałaby możliwość wystąpienia do sądu z wnioskiem o rozstrzygnięcie czy akcja jest legalna czy nie. Na tym etapie wystarczyłoby uprawdopodobnienie braku legalności akcji w trybie zabezpieczenia powództwa. Przypominam, że aby przeprowadzić strajk trzeba najpierw wykorzystać drogę koncyliacji i mediacji, określić dozwolone prawem przesłanki prowadzenia tej akcji (warunki płacy, pracy, świadczenia socjalne, prawa i wolności związkowe). Na organizatorze protestu spoczywa obowiązek oszacowania, czy koszty akcji protestacyjnej są adekwatne do celu, któremu ma służyć. Nie wystarczy zatem przejść formalnej drogi poprzedzającej ogłoszenie strajku. Jeżeli przyjąć, jak twierdzono dotąd, że dla ogłoszenia strajku wystarczy wyczerpać kroki formalne, a więc nie jest wymagane zbadanie adekwatności strajku w kontekście strat nim wywoływanych, to możliwa jest sytuacja, że związkowcy przychodzą do pracodawcy z żądaniem, aby każdy pracownik zarabiał po 50 tys. zł. a gdy ten się nie zgodzi ogłosić strajk. Każdy chce przecież dużo zarabiać, a pensja to warunki płacy, a więc hulaj dusza skoro prawo zezwala. W proponowanym przeze mnie modelu o legalności tej akcji zadecydowałby sąd. Należałoby wyraźnie wprowadzić obowiązek, aby strona związkowa przedstawiała w drodze pisemnej swoisty test adekwatności strajku, którego celem byłoby dokonanie przez sąd oceny, czy w okolicznościach konkretnego przypadku strajk odpowiada wymogom proporcjonalności (wyważenia słusznych interesów pracodawcy i pracowników) oraz dobrym obyczajom (zasadom współżycia społecznego). Sądu już to robią np. w odniesienie do wieloletnich gwarancji zatrudnienia, a więc nie bójmy się tego.

Co jeszcze powinno się zmienić?

Określenie reprezentatywności na poziom minimum 20 proc. załogi, choć sam jestem zwolennikiem progu 33 proc.. To doprowadziłoby do tego, że w zakładzie pracy działałyby 2-3 duże centrale. Taki układ daje szanse na porozumienie z pracodawcą. A nie sytuacja, w której musi on rozmawiać z 30 liderami lub kilkuset liderami. Tak się nie da rozmawiać i osiągać trwałych porozumień. Kolejna kwestia dotyczy finansowania. Jeżeli związki mają być autonomiczne to powinny utrzymywać się jedynie ze składek. Motywowałoby to liderów związkowych do zabiegania o członków. W Polsce mamy do czynienia z paradoksem. Z jednej strony niskie uzwiązkowienie na poziomie kraju, a z drugiej wielka siła związków wynikająca z prawa. Pamiętajmy, że inaczej związki wydają pieniądze uzyskiwane od pracodawcy, a inaczej ze składek. To także racjonalizuje i cywilizuje spory. Jeżeli ludzie widzą sens w tym by ktoś na terenie zakładu pracy ich reprezentował to wtedy zapłacą na niego składki. Teraz liderzy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności przed członkami związku, a uzależniają od siebie pracowników, bo mają wpływ na płace, premie, zaszeregowanie, politykę zatrudnienia itd., a więc dużo od nich zależy. Pracownik boi się wejść w konflikt z liderem związku nawet, jeżeli nie należy do związku. Przecież to przesada. Jestem też za likwidacją specjalnej ochrony związkowej, przecież kodeks pracy ma normy, które zabraniają dyskryminacji pracowników. Dyskryminacją jest przecież zwalnianie czy szykowanie w pracy z powodu przynależności związkowej, a więc po co dodatkowe regulacje?