Tysiące szkół nie jest gotowych na przyjęcie najmłodszych uczniów. W niektórych placówkach nie ma nawet ciepłej wody. Na ich przebudowę brakuje czasu i pieniędzy. Ale obowiązkowy nabór sześciolatków i tak wystartuje za rok.
Rodzice sześciolatków ścigają się z czasem. Jak wynika z danych „DGP”, aż 40 proc. z nich pośle swoje dzieci do szkół już 1 września. Teoretycznie nie muszą tego robić, gdyż obowiązkowy nabór najmłodszych dzieci do podstawówek zostanie wprowadzony w przyszłym roku. Ale chcą uniknąć przynajmniej jednego: przepełnionych klas, w których uczą się zarówno sześcio- jak i siedmiolatki.
Nie unikną jednak czegoś innego: bardzo słabego przygotowania szkół do naboru najmłodszych dzieci. Z raportu Głównego Inspektoratu Sanitarnego, do którego dotarł „DGP”, wynika, że z 14 tysięcy skontrolowanych podstawówek (na 21 tysięcy działających w Polsce) 6 tysięcy nie jest gotowe na przyjęcie sześciolatków. Niektóre z nich nie mają nawet ciepłej wody. Brakuje stołówek. Meble i łazienki nie są dostosowane do wzrostu sześciolatków. Nie ma też zalecanych przez MEN pomieszczeń lub kącików na zabawę i odpoczynek dla maluchów.
Opóźnienia w przygotowaniu szkół do przyjęcia sześciolatków są tak duże, że gminy nie zdążą ich nadrobić do 1 września 2012 r.
– Rząd daje część pieniędzy na wyposażenie, ale nie otrzymujemy ich na poważne inwestycje, takie jak przebudowa lub adaptacja budynków – mówi Marek Olszewski, wójt gminy Lubicz, wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP.
Ministerstwo Edukacji w oświadczeniu przesłanym do naszej redakcji stwierdziło, że pieniędzy więcej nie będzie, kontrola warunków w szkołach to domena GIS, zaś MEN pilnuje przede wszystkim wdrażania w szkołach nowej podstawy programowej.
Wygląda na to, że za źle przygotowane szkoły nikt nie odpowiada. – Rozumiemy trudną sytuację gmin i dlatego nasze kontrole ograniczają się do zaleceń i próśb kierowanych do dyrektorów szkół – przyznaje Wisława Ostręga, główny specjalista z GIS.
Problem w tym, że nawet te zupełnie nieprzygotowane szkoły i tak będą musiały przeprowadzić nabór sześciolatków. Na nic protesty rodziców i nauczycieli. – Wciąż zgłaszają się do nas z prośbą o interwencje w sprawie nieprzygotowanych szkół – potwierdza Ryszard Proksa, przewodniczący Sekcji Krajowej Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”. Tylko że nikt nie jest w stanie już nic zdziałać. Reforma systemu oświaty jest przesądzona.
Od marca trwają zapisy dzieci do szkół. To ostatni rok, w którym rodzice sześciolatków mogą jeszcze wybrać – czy posłać je tam, czy też pozostawić w przedszkolu. Obecnie tylko 12 proc. uczy się w szkołach. Ten rok będzie jednak inny – coraz więcej rodziców deklaruje, że ich dzieci będą się uczyć, ale już nie w przedszkolach. Z informacji uzyskanych w gminach wynika, że w tym roku nawet 40 proc. sześciolatków trafi do szkół.
Rodzice decydują się na posyłanie ich do podstawówek już teraz, aby nie rozpoczynały nauki w przyszłym roku, kiedy do szkół pójdą obowiązkowo wszystkie sześcio- i siedmiolatki. Wtedy bowiem do pierwszych klas pójdzie 738 tys. uczniów, zamiast 350 tys. jak obecnie.
Samorządy wskazują, że rodzice są tak zdeterminowani, że nie przeszkadza im to, że szkoły wciąż są nieprzystosowane do potrzeb sześciolatków. Nieprzygotowanie szkół potwierdza raport Głównego Inspektoratu Sanitarnego (GIS).

Zbyt duże opóźnienia

Samorządy nie przystosowują szkół do potrzeb sześciolatków, nawet jeśli kontrole narzucają na nie taki obowiązek. Przyczyny są co najmniej dwie: brak pieniędzy i odpowiednich przepisów.
– Trudno jest wymuszać na szkołach polepszenie warunków, gdy przepisy nie określą części standardów, jakie powinny spełniać szkoły przyjmujące sześciolatków – mówi Wisława Ostręga, główny specjalista z Głównego Inspektoratu Sanitarnego.
Tak jest np. przy ustalaniu powierzchni przypadającej na jednego ucznia. Inspektorzy sami przyjęli, że musi to być 2,5 mkw.
Szkoły często są zbyt małe i trudno jest im spełnić określone warunki i np. wydzielić pomieszczenia czy korytarze dla sześciolatków.
Nieprecyzyjne przepisy pozwalają szkołom na bardzo dużą dowolność w ich interpretowaniu. Co więcej rodzice też nie mają wpływu na zmianę panujących tam warunków.
Gdy rodzice stwierdzą, że szkoła jest nieprzygotowana mogą interweniować u wójta lub rady gminy.
– Trudno jednak będzie wyegzekwować np. zmianę budżetu i przeprowadzenie remontu w szkole – mówi Monika Rubaj-Królikowska, radca prawny w gminie Ustka.
Dodaje, że rodzice mogą zdecydować się na umieszczenie dziecka w innej szkole. Ta jednak może być znacznie oddalona od miejsca zamieszkania lub pracy. Poza tym jej dyrektor nie ma obowiązku przyjęcia dziecka z innego rejonu.



Brak pieniędzy

Samorządy tłumaczą opóźnienia ograniczoną pomocą rządu. Szkoły mogą się starać o wsparcie finansowe z rządowego programu Radosna Szkoła. Okazuje się jednak, że nie wszystkie wnioski składane przez gminy są realizowane. Głównie z powodu małej puli pieniędzy i dużego zainteresowania.
– Powinniśmy przygotować sześć placów zabaw, ale otrzymaliśmy dofinansowanie na dwa – mówi Barbara Froehlich, zastępca dyrektora wydziału edukacji urzędu miasta Bydgoszczy.
Tłumaczy, że koszt wybudowania takiego placu to około 100 tys. zł, a 50 proc. musi sfinansować miasto, które nie ma aż tylu wolnych środków. W tym roku gmina może ich nie wygospodarować.
– Musimy dostosować jeszcze dwie szkoły na sześć funkcjonujących, ale nie mamy pewności, czy otrzymamy na to pieniądze z resortu edukacji – mówi Monika Galik z urzędu miasta w Oleśnicy.
Są też takie gminy, które muszą liczyć tylko na własne środki.
– Nie otrzymaliśmy żadnej pomocy od rządu i dlatego na własną rękę staramy się przystosować szkoły do przyjęcia sześciolatków – mówi Jan Głowa, wójt gminy Dobroszyce.
Ministerstwo Edukacji Narodowej w przesłanej nam odpowiedzi wskazało, że poza ustalonymi środkami z rządowego programu Radosna Szkoła nie planuje wydatkowania na ten cel dodatkowych pieniędzy.

Więcej w dużych miastach

Nawet gdy samorządy nie mają pieniędzy na przystosowanie szkół, nie martwią się, że te będą stały puste. Rodzice też coraz częściej nie patrzą na złe warunki panujące w szkołach, bo chcą, aby ich dzieci trafiły tam już teraz, a nie za rok, kiedy wszystkie sześciolatki i siedmiolatki będą się uczyć w pierwszych klasach. Największego boomu od września spodziewają się duże miasta.
– W ubiegłym roku 22 proc. sześciolatków z naszego miasta trafiło do pierwszych klas. W tym roku jest ich już przeszło 30 proc., a od września spodziewamy się, że będzie ich co najmniej 50 proc. – mówi Ewa Łowkiel, wiceprezydent Gdyni.
Podobnie jest też w Bydgoszczy, Opolu czy Tychach.
– W pierwszym roku mieliśmy 17 uczniów, a w tym już 134. Od września powinno ich być dwukrotnie więcej – mówi Krystyna Solarek z Miejskiego Ośrodka Edukacji w Tychach.

Bez zmian na wsi

Wzrostu liczby sześciolatków nie ma się co spodziewać w małych gminach wiejskich. Tam tylko nieliczni rodzice decydują się na posyłanie maluchów do szkół.
– Za rok trafią do nas podwójne roczniki, w naszej gminie nikt nie jest zainteresowany posyłaniem wcześniej dzieci do szkoły – potwierdza Jan Głowa.
Identyczna sytuacja jest w gminie Zamość.
– Nie ma zainteresowania wśród rodziców wcześniejszym posyłaniem dzieci do szkoły, więc ich do tego nie namawiamy – mówi Ryszard Gliwiński, wójt gminy Zamość.
Tym samym pozbawiają się możliwości podwyższenia subwencji oświatowej. Jest ona przyznawana tylko szkołom. Natomiast gdy sześciolatek pozostaje w przedszkolu, gmina jej nie dostaje. Na zwiększeniu ich liczby skorzystał m.in. urząd miasta w Warszawie. Łącznie subwencja wzrosła o 16 mln zł.