Gdy polski chemik prof. Krzysztof Matyjaszewski otrzymuje Nagrodę Wolfa, która może mu otworzyć drogę do Nobla, studenci protestują przeciwko wprowadzaniu opłaty za drugi kierunek studiów. Pewnie nie są świadomi, że nawet dwa fakultety nie gwarantują im pracy, bo liczba bezrobotnych z wyższym wykształceniem rośnie z roku na rok.
Prof. Matyjaszewskiemu bezrobocie nie grozi, bo pracuje w USA. Ale nawet gdyby został w kraju, na brak zajęć by nie narzekał. Wykładałby na dwóch uczelniach, pracował w PAN, a wolnych chwilach – by nie wyjść z wprawy – zajmował się polimerami (to właśnie za pracę nad nimi ma szansę na Nobla).
W Polsce nikt polimerów nie potrzebuje. To znaczy potrzebuje, ale niekoniecznie trzeba je tu wymyślać. My wolimy montować to, co wymyślą inni. Sukcesami kolejnych rządów było sprowadzanie do Polski fabryk z bardziej rozwiniętych krajów. Naszym atutem stała się wykwalifikowana i tania siła robocza. Nie chodziło jednak nigdy o konstruktorów, ale o wykonawców. Nawet jeżeli zagraniczne firmy projektowe otwierały w Polsce swoje biura, nasi inżynierowie traktowani byli jak tania siła robocza. Za Niemców czy Francuzów odwalali najcięższą obliczeniową robotę, ale pod projektami podpisani byli inżynierowie o obco brzmiących nazwiskach.
Przez 20 lat funkcjonowania w Polsce wolnego rynku nie znaleźliśmy się w czołówce żadnej nowoczesnej gałęzi przemysłu. Niemcy czy Francuzi z nauki zrobili przemysł. Inwestują w nowoczesne rozwiązania, a potem ich stosowanie wprowadzają jako prawo. Tak było np. z wyśrubowanymi normami emisji CO2. Niemiecka kanclerz zaczęła forsować ich wprowadzenie, gdy niemieckie ośrodki badawcze miały gotowe technologie ograniczenia emisji tego gazu. W Polsce to mrzonka, ale przynajmniej nasi bezrobotni są coraz lepiej wykształceni.