W zeszłym tygodniu uczestniczyłem w ciekawym seminarium organizowanym przez Instytut Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, na którym został zaprezentowany raport „Studenci zagraniczni w Polsce”.
Uwagi do raportu przedstawiał dyrektor Departamentu Strategii MNiSW Krzysztof Gulda, omawiając jego wyniki w kontekście zmian, które proponuje ministerstwo w nowym pakiecie ustaw. Wywiązała się między nami polemika, czy uczelnie mogą być ważnym elementem polityki imigracyjnej.
Ponieważ według prognoz demograficznych w ciągu 40 – 50 lat ludność Polski spadnie z obecnych 38 do 31 mln i staniemy się 9. najstarszym krajem świata, prędzej czy później pojawi się imigracja. Żeby uniknąć takiej, która doprowadzi do problemów społecznych, można wykorzystać to, iż mamy w kraju ponad 450 uczelni. W ciągu dekady liczba studentów spadnie o 30 – 40 proc., prowadząc do bankructwa wielu szkół wyższych. Potrzebne są odpowiednie regulacje i działania, które ułatwią ich umiędzynarodowienie. Na przykład przyznawanie uczelniom dodatkowych środków na badania w proporcji do liczby pozyskanych studentów zagranicznych płacących za studia. Taki program mógłby prowadzić do znaczącego zwiększenia liczby studentów zagranicznych uczących się w naszym kraju, co byłoby skuteczną realizacją polskiej polityki imigracyjnej (która obecnie nie istnieje).
Teza polemiczna dyrektora Guldy była następująca. Ponieważ liczba studentów tradycyjnych spadnie o ponad pół miliona, a liczba Polaków o kilka milionów, zważywszy, że obecnie studentów zagranicznych jest w naszym kraju 15 tys., nawet jeżeli wielokrotnie zwiększymy tę liczbę, to nie osiągniemy pożądanego efektu skali. Przybędą pojedyncze tysiące lub dziesiątki, a ubędą setki tysięcy lub miliony.
Trudno się nie zgodzić. Arytmetyka jest nieubłagana. Z drugiej strony obecny wskaźnik umiędzynarodowienia polskich uczelni w wysokości 0,8 proc. jest najniższy w krajach OECD. Gdyby osiągnąć wskaźnik czeski, studentów zagranicznych byłoby w Polsce jakieś 150 tys. Można powiedzieć, że to ciągle za mało, ale jeżeli uwzględnimy, że czesne płacone przez studenta zagranicznego jest wyższe niż płacone przez studenta krajowego (nawet 2-, 3-krotnie), ubytek czesnego z tytułu spadku liczby krajowych studentów można wypełnić czesnym od studentów zagranicznych. Jeżeli mamy 450 uczelni, to przeciętnie jedna uczelnia musiałaby przyjąć około 300 studentów z zagranicy.
Czy szkoły wyższe są na to przygotowane? Przecież nie ma programów nauczania w języku angielskim, brakuje wykwalifikowanej kadry. Tutaj pojawia się miejsce na interwencję publiczną. Zamiast wydawać miliardy złotych na szkolenia w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki, z których wiele ma wątpliwą wartość dodaną, należy skierować strumień pieniędzy unijnych na przygotowanie kadry do prowadzenia zajęć w języku angielskim i na podniesienie poziomu nauczania, tak żeby programy były konkurencyjne na poziomie międzynarodowym.
Załóżmy, że MNiSW zmienia swój cel strategiczny i zamiast zwiększenia liczby studentów zagranicznych o 50 proc. w ciągu pięciu lat stawia sobie nowy cel: 150 tys. studentów zagranicznych w ciągu 10 lat. Sceptycy powiedzą, że to kropla z morzu potrzeb, bo Polaków ubędzie w tym czasie znacznie więcej. Większość studentów zagranicznych i tak wyjeżdża z Polski po studiach – potwierdzają to badania przedstawione na konferencji. Ale gdyby zacząć pozycjonować Polskę jako atrakcyjne miejsce dla młodych, gdzie są ciekawe programy nauczania i przyjazne otoczenie, gdzie po studiach można natychmiast podjąć pracę (bo już teraz cudzoziemiec kończący studia dzienne w Polsce nie potrzebuje pozwolenia) lub gdzie można łatwo założyć firmę dzięki świetnie funkcjonującym akademickim inkubatorom biznesu, nasz kraj mógłby się stać magnesem dla przedsiębiorczych ludzi z całego świata. Tak właśnie należałoby wykorzystać uczelnie w ramach nowoczesnej polityki imigracyjnej.