Miało być 20 tys. etatów w administracji mniej, będzie 30 tys. więcej. Budżet zapłaci 2,4 mld zł rocznie. Tyle zostało z rządowego planu cięć w urzędach. Takie będą skutki decyzji prezydenta o skierowaniu do Trybunału Konstytucyjnego ustawy o redukcji zatrudnienia w administracji rządowej.
Już w trakcie sejmowych prac nad ustawą urzędy zatrudniały nowych pracowników. Sztucznie zwiększały stan osobowy, żeby po wejściu w życie nowego prawa i obowiązkowych zwolnień móc utrzymać wcześniejszą liczbę urzędników.
– Trudno się dziwić, że dyrektorzy generalni wykorzystywali furtkę, jaką dała im ustawa, aby zwiększać zatrudnienie – mówi Stefan Płażek, adwokat, adiunkt z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Zatrudnienie miało być redukowane na podstawie średniej liczby urzędników pracujących 30 czerwca 2010 r. i 1 lutego 2011 r. Szef urzędu, który wiedział, że przyjdzie mu zwolnić 10 proc. kadry, mógł zwiększyć zatrudnienie tylko po to, aby w końcowym rozrachunku utrzymać liczbę pracowników sprzed redukcji. Dla przykładu, jeśli w urzędzie 30 czerwca było zatrudnionych 100 osób, a w lutym – 111, to zwolnionych miało być 11 urzędników. W efekcie zostaje nadal 100 osób. Jeśli urząd nie przyjmowałby nowych ludzi, musiałby zredukować zatrudnienie do 90 osób.
Stąd w biuletynie kancelarii premiera nie maleje liczba ofert pracy. Co tydzień urzędy, mimo że wiedziały o czekających je zwolnieniach, chciały zatrudnić 300 pracowników.
Wysyłając ustawę do TK, prezydent zatrzymał nie tylko 10-procentową redukcję, ale również zapisany w tej samej ustawie zakaz zwiększania stanu osobowego do końca 2013 roku. Mało tego, szefowie urzędów, pomni rządowych planów, mogą teraz kontynuować strategię sztucznego zwiększania liczby pracowników. Ot, tak na wypadek, gdyby Trybunał Konstytucyjny kiedyś uznał ustawę za zgodną z prawem. Tym bardziej że mają na to pieniądze. Co roku administracja zapewnia sobie więcej pieniędzy z budżetu, niż faktycznie wydaje na wynagrodzenia.
Od 2007 roku liczba urzędników wzrosła o 10 proc. Obecnie jest ich już ponad 310 tys. Wszystko wskazuje na to, że ten rok nie będzie inny.
Urzędnicy i dyrektorzy generalni nie kryją zadowolenia z decyzji prezydenta, który odesłał do Trybunału Konstytucyjnego (TK) ustawę przewidującą 10-proc. zwolnienia w administracji rządowej. Obawiali się m.in. sposobu przygotowania kryteriów zwolnień i do końca zabiegali, aby ustawa nie została przyjęta. Szukali też sposobów, aby uniknąć redukcji, gromadząc dokumenty, które miały przekonać premiera do objęcia ich urzędu ochroną.

Co najmniej 2 lata

Skierowanie ustawy z 16 grudnia 2010 r. o racjonalizacji zatrudnienia w państwowych jednostkach budżetowych i niektórych innych jednostkach sektora finansów publicznych w latach 2011 – 2013 do TK oznacza, że zwolnień w urzędach na pewno nie będzie przez dwa najbliższe lata. I to mimo tego, że zapowiada je Paweł Graś, rzecznik rządu. Wczoraj w radiu ZET zapewniał, że niezależnie od tego, co powie w tej sprawie Trybunał Konstytucyjny, rząd użyje wszystkich metod, aby efekt tej ustawy osiągnąć, czyli przeprowadzić redukcję.
Jednak na orzeczenia Trybunału często czeka się latami. Na przykład w ubiegłym roku wydał orzeczenie po 4,5 roku od złożenia przez Radę Gminy Szostowice skargi dotyczącej zgodności przepisów Karty Nauczyciela z konstytucją.
– Średni czas oczekiwania na rozstrzygnięcie wynosi rok i 5 miesięcy – mówi prof. Marek Chmaj, konstytucjonalista.
Tłumaczy, że TK nie wiąże w tym przypadku żaden termin, a prezydent nie może wymuszać na sędziach wcześniejszego rozpatrzenia wniosku. Można się więc spodziewać, że TK orzeknie w sprawie zwolnień w urzędach jesienią 2012 roku. Do tego czasu mają więc one spokój, bo trudno wyobrazić sobie, aby rząd przygotował kolejną ustawę do czasu orzeczenia TK.
Ale to nie koniec. Nawet gdyby TK uznał, że ustawa jest zgodna z konstytucją, to zawarte w niej przepisy będą nieaktualne. Określają one ścisły harmonogram przebiegu redukcji. Rząd, jeśli nadal by się przy nich upierał, musiałby nowelizować ustawę, co też zabrałoby co najmniej klika miesięcy. Także w przypadku gdyby TK uznał ją za niekonstytucyjną, jej przepisy muszą zostać zmienione. Także wtedy rząd będzie potrzebował co najmniej pół roku na doprowadzenie do ponownego jej uchwalenia.
Dlatego kolejna próba zmniejszenia zatrudnienia w urzędach może się rozpocząć najwcześniej za dwa lata.



Ulga dla dyrektorów

Dyrektorzy generalni, którzy dzisiaj mieli się spotkać w kancelarii premiera z Michałem Bonim, autorem ustawy, aby omawiać kryteria zwolnień, mają nadzieję, że rząd nie będzie wracać do zwolnień.
– Wszystko na to wskazuje, że ta ustawa może w ogóle nie wejść w życie, bo w tym roku będą wybory i nowy rząd może nie chcieć takich redukcji – mówi Jacek Olbrycht, dyrektor generalny Ministerstwa Obrony Narodowej.
Wskazuje, że dzięki tej decyzji dyrektorzy generalni nie będą ponosić odpowiedzialności za przygotowanie kryteriów zwolnień i wciąż samodzielnie będą decydować o stanie zatrudnienia. Najbardziej obawiali się właśnie tego, na jakiej podstawie zwalniać. Podobne wątpliwości ma prezydent. We wniosku do TK zwrócił się o zbadanie zgodności art. 7 ustawy, który wskazuje, że zmniejszanie zatrudnienia może nastąpić przez rozwiązanie z pracownikiem stosunku pracy w tym szczególnie z tymi, którzy posiadają prawo do emerytury lub renty.
Wątpliwości prezydenta były uzasadnione. Jak sprawdziliśmy, urzędy zamierzały zwalniać nie źle pracujących urzędników, ale przede wszystkim osoby starsze. Właśnie po to, aby uniknąć odpowiedzialności za przygotowanie kryteriów zwolnień.
– Zwolnienie starszych pracowników powinno wystarczyć, aby zrealizować 10-proc. redukcję – zapewniała nas przed decyzją prezydenta Alina Budziszewska-Makulska, zastępca dyrektora departamentu prawnego w Ministerstwie Zdrowia.
Podobnie miało być w urzędach wojewódzkich – lubelskim czy śląskim.
– Najpierw mieliśmy zwalniać emerytów i osoby, które często korzystały ze zwolnień lekarskich – mówi Łukasz Falgier, dyrektor generalny Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego.

Mianowani z ochroną

Prawnicy prezydenccy mieli też zastrzeżenia do możliwości zwalniania urzędników mianowanych służby cywilnej. Ich wyłączenia jeszcze na etapie uzgodnień projektu domagał się m.in. szef służby cywilnej, a sejmowi legislatorzy wskazywali, że objęcie ich redukcją może być niekonstytucyjne.
Stefan Płażek, adwokat, adiunkt z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczy, że objęcie redukcją urzędników mianowanych może zostać uznane przez sędziów TK za niekonstytucyjne, bo stabilność ich zatrudnienia podlega ochronie. Urzędników mianowanych jest zaledwie 6 tys. Nie można ich zwalniać jak pozostałych pracowników. Może to nastąpić w razie dwukrotnej, następującej po sobie negatywnej oceny, utraty nieposzlakowanej opinii, likwidacji urzędu, jeżeli nie jest możliwe przeniesienie.
Trzecim zastrzeżeniem prezydenta jest możliwość decydowania przez premiera w rozporządzeniu, który urząd nie będzie podlegał redukcji. Zdaniem prezydenckich prawników powinna o tym jednoznacznie przesądzać ustawa, a nie rozporządzenie. Jak sprawdziliśmy, większość urzędów chciała wnioskować do premiera o wyłączenie z redukcji. Tak wnioski już przygotowywał ZUS, urzędy wojewódzkie i skarbowe.