Bieda emerytura to straszna wizja, którą prześladują nas co jakiś czas czołówki gazet. Na starość będziemy dostawać zaledwie 25 proc. naszej pensji – głoszą alarmiści. Tak będzie. Ale wtedy, gdy nie będziemy dłużej pracować. Bo skoro dłużej żyjemy, musimy też więcej odłożyć na emeryturę. To elementarne prawo nie tylko ekonomii, ale i logiki.
Otto von Bismarck, który ponad 120 lat temu wprowadził w Niemczech pierwszy na świecie system emerytalny, ustalił wiek uprawniający do tego świadczenia na 70 lat. A wtedy średnia długość życia wynosiła 45 lat. Mimo że składki płacili wszyscy, nieliczni dostawali świadczenie. Dostrzegając całą specyfikę tej sytuacji, można zauważyć, że system miał gwarancję wypłacalności. W dzisiejszej Polsce jest wręcz odwrotnie. Żyjemy dłużej, ale składki płacić, czyli pracować, chcemy krótko. Nie zgadzamy się również na podniesienie składek. A do tego oczekujemy wysokich emerytur. Tego się nie da pogodzić.
Stopa zastąpienia – to wyrażenie zaczęło robić karierę od 1999 roku, czyli od momentu wprowadzenia reformy emerytalnej. Określa stosunek wysokości pierwszej emerytury do ostatniej pensji. Do publicznej wiadomości, ale także powtarzają to komentatorzy i eksperci, przedostała się informacja o makabrycznie niskiej wysokości tej stopy w nowym systemie. Obecnie wynosi ona – dane ZUS za II kwartał tego roku – 63,4 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Ma zmaleć do 30 – 40 proc. Sęk w tym, że jest wciąż obliczana i szacowana dla wieku emerytalnego wynoszącego 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn.
Jak czytamy w opublikowanym już w 2003 roku raporcie Komisji Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych, dla kobiety zarabiającej 80 proc. średniej pensji i odchodzącej na emeryturę w wieku 60 lat stopa zstąpienia wyniesie 39,3 proc. średniej płacy. W tym samym raporcie jest jednak inny dający do myślenia szacunek. Jeśli taka kobieta będzie pracować do 65. roku życia, jej stopa zastąpienia wzrasta do ponad 52 proc. średniej pensji. Jeśli odchodzi z rynku pracy, mając 67 lat – stopa wynosi już 59,7 proc. czyli niemal tyle co obecnie.
Podobne szacunki przeprowadził prof. Tadeusz Szumlicz ze Szkoły Głównej Handlowej. Wyliczył, że kobieta zarabiająca średnią płacę może w starym systemie liczyć na emeryturę wynoszącą 73 proc. jej ostatniej pensji. Całkiem sporo. W nowym, gdy skorzysta ze świadczenia, mając 60 lat, dostanie zaledwie 43 proc. Ale jeśli odejdzie na emeryturę w wieku 65 lat – będzie to już 63 proc. To logiczne. Dłuższa praca oznacza więcej pieniędzy na kontach emerytalnych w ZUS i OFE. W dodatku ta wyższa kwota jest dzielona przez mniejszą liczbę lat do przeżycia. Świadczenie jest więc automatycznie wyższe.
Podniesienie wieku emerytalnego wbrew temu, co mówią przeciwnicy, jest zwykłą koniecznością wynikającą z tego, że żyjemy dłużej. I nie można tu mylić dwóch pojęć: przewidywanego czasu trwania życia noworodka i przewidywanego czasu trwania życia osoby starszej. Ten błąd robią często politycy przeciwni podnoszeniu wieku emerytalnego. Rodzący się mężczyzna ma przed sobą 71,5 roku życia. Nie oznacza to jednak, że 65-latek ma przed sobą zaledwie 6 lat. On, jak wynika z danych GUS, przeżyje jeszcze 15 lat, bo przeżył już momenty, w których z powodu różnych chorób, jak na przykład atakujący sześćdziesięciolatków nowotwór, mężczyźni umierają. 65-latek ma więc przed sobą perspektywę dożycia 80 lat. Obliczając dla niego emeryturę, trzeba to mieć na uwadze.
Nie można oczekiwać wysokiej emerytury za krótki okres opłacania składek. Na przykład przed 55-letnią kobietą jest jeszcze średnio ponad 27 lat życia. Jeśli zaczęła pracę w wieku 25 lat, to na świadczenie odkładała 30 lat. Jak z 20 proc. odkładanej przez ten czas pensji (tyle wynosi składka na emeryturę) wypłacać jej przyzwoite świadczenie przez 27 lat? Tego się nie da zrobić. Oczekiwanie wysokiej emerytury przy obecnym wieku emerytalnym jest nielogiczne. Chyba że liczy się na cud rozmnożenia pieniędzy.