To dobrze, że rosną pensje lekarzom – tę informację jako potencjalna pacjentka przyjmuję z dużą dozą ulgi. Świadomość, że będzie mnie operował padający na nos ze zmęczenia doktor, który nie śpi od czterech dni i biega ze szpitala do prywatnej przychodni, napawa mnie bowiem przerażeniem. Jeśli oni, lekarze, będą zdrowi i zadowoleni, my jako społeczeństwo też będziemy zdrowsi.
I nie przesadzajmy – 14 tys. zł brutto miesięcznie dla ordynatora oddziału szpitalnego to wcale nie są jakieś wielkie pieniądze. Człowiek studiował sześć lat, głodował na stażu, zdawał egzaminy specjalistyczne. No i w jego ręku jest nasze życie. Niech zarabia choćby i 50 tysięcy.
Jedno ale. Niech zarobi na swoją pensję, zamiast fruwać z fuchy na fuchę. A tak, wbrew staraniom resortu zdrowia, wciąż się dzieje. Minister Ewa Kopacz ma dobry pomysł, aby wynagrodzenie lekarza skorelować z jego skutecznością i zadowoleniem klienta (częściej zwanego pacjentem, co nieco zaburza obraz sprawy). Na razie brzmi to jak bajka. Podobnie jak reforma służby zdrowia, na którą wciąż wszyscy czekamy.