Konstytucja RP zapewnia w art. 70 ust. 5 „autonomię szkół wyższych na zasadach określonych w ustawie”.
Zdaniem Trybunału Konstytucyjnego przez autonomię szkół wyższych „rozumieć należy konstytucyjnie chronioną sferę wolności prowadzenia badań naukowych i kształcenia w ramach obowiązującego porządku prawnego”. Oznacza to, że władzom szkół wyższych musi być pozostawiona sfera decydowania o sprawach nauki i nauczania, z czym wiązać się też musi sfera decydowania o sprawach organizacji wewnętrznej i składu władz, a także decydowania o przyjmowaniu studentów, określania niektórych ich praw i obowiązków.

Konstytucja na niby

Skoro autonomia oznacza – słownikowo – niezależność, samodzielność, a ustawodawca ma obowiązek realizować postanowienia konstytucji w największym możliwym stopniu, nie zaś „na niby”, „byle jak”, to nie może on w Prawie o szkolnictwie wyższym „znosić istoty tej autonomii poprzez zupełne i wyczerpujące unormowanie wszystkich spraw”, nie tylko przecież tych dotyczących studentów, ale też pracowników. Ustawodawca nie może przyjąć uregulowań, które autonomię tę przekreślą, nadając jej tylko pozorny charakter, bo byłoby to naruszeniem art. 70 ust. 5 konstytucji.
Projektowane zmiany w Prawie o szkolnictwie wyższym stwarzają okazję do refleksji nad postępującą erozją autonomii szkolnictwa wyższego. Istniejąca regulacja jest zbyt drobiazgowa i obszerna. Ustawodawca specyficznie rozumie pojęcie autonomii, skoro Prawo o szkolnictwie wyższym liczy 277 artykułów (projekt nowelizacji ma 103 strony). Jeżeli tak wygląda autonomia, to jak przedstawiają się rozmiary unormowań dotyczących sfery nieautonomicznej – a więc np. ustawa o CBA liczy 216 artykułów, ustawa o ABW oraz Agencji Wywiadu ma 235 artykułów. Wygląda na to, że im więcej autonomii, tym więcej przepisów. Z konstytucji wynika jednak odmienna tendencja. Autonomia szkolnictwa wyższego wymaga powściągliwości ze strony ustawodawcy.
W przeciwieństwie do praktyki prawotwórczej dość – jak można sądzić – powszechnej postanowienia dotyczące szkolnictwa wyższego nie powinny się rodzić ze względu na bieżące potrzeby propagandowo-polityczne, ale w szkołach wyższych właśnie.



Procentowy udział kobiet

Punktem wyjścia powinny być postulaty środowiska, a nie nowatorskie pomysły rządu. Czy w senatach i radach wydziałów rozlega się niemilknące wołanie o określenie, jaki powinien być procentowy udział kobiet w składzie zespołów unormowanym w projekcie? Przestrzegajmy zasad racjonalnego tworzenia prawa, zwłaszcza w odniesieniu do szkół wyższych. Czy rozważono niezbędność regulacji prawnej jako środka do osiągnięcia celu, który stawia sobie projektodawca? Ingerencja ustawodawcy w sferę autonomii szkolnictwa wyższego powinna stanowić ultimum remedium.
Projektowane rozwiązania przewidują m.in., że podmioty uprawnione do zgłaszania kandydatur do Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego i do Państwowej Komisji Akredytacyjnej „zgłaszają kandydatury w sposób umożliwiający spełnienie” wymogu, zgodnie z którym „kobiety stanowią co najmniej 30 proc. składu” rady oraz komisji. Oznacza to, że kryterium płci staje się miarodajne dla oceny zdolności kandydowania.

Decyduje płeć kandydata

W projekcie przewidziano, że Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów w swoich pracach kieruje się „dążeniem do wyrównywania udziału kobiet i mężczyzn”, a zatem kryterium płci może rzutować na przydział zadań w ramach komisji. Jednak art. 33 konstytucji stanowi, że „kobieta i mężczyzna mają w szczególności równe prawo do (...) zajmowania stanowiska, pełnienia funkcji oraz uzyskiwania godności publicznych (...)”. A zatem prawo do kandydowania nie może być ograniczane ze względu na płeć kandydata. W myśl Karty praw podstawowych UE zasada równości nie stanowi przeszkody w utrzymywaniu lub przyjmowaniu środków zapewniających specyficzne korzyści dla płci niedostatecznie reprezentowanej, co pozwalałoby preferować płeć niedostatecznie reprezentowaną przy zgłaszaniu kandydatów, ale Konstytucja RP nie proklamuje tego rodzaju zasady.

Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista