Nie może być tak, że szkołę rodzenia może prowadzić każdy i uczyć w niej, czego chce – uznało Ministerstwo Zdrowia. I chce uporządkować zasady działania tych szkół. Ale odgórne regulacje mogą zlikwidować różnorodność i wolny rynek tych placówek.
Rynek szkół rodzenia, po zapaści, jaką przeżył w 2002 r., gdy NFZ przestał je finansować, znowu rozkwita. Tym bardziej że niektóre samorządy zecydowały się je dofinansowywać. Dziś działa ich w Polsce blisko 400. Z ich usług korzysta blisko 25 proc. przyszłych rodziców. Jednak resort zdrowia obawia się, że zamiast nieść fachową pomoc, coraz częściej stają się one jedynie sposobem na zarabianie pieniędzy. – Należy więc uporządkować, kto może taką szkołę prowadzić, oraz zunifikować programy nauczania – twierdzi konsultant mazowiecki w dziedzinie ginekologii i położnictwa prof. Mirosław Wielgoś.
Czy jednak naprawdę należy? Zunifikowanie szkół sprawi, że zatracą swój indywidualny charakter. Dziś przyszli rodzice mogą iść do szkoły, która zachwala taniec brzucha jako sposób na lepszy poród. Inna uważa, że najlepsze są joga, ćwiczenia na basenie, muzykoterapia czy medytacja. – Ministerstwo jest nadgorliwe. Nie słyszałam, aby był jakiś problem z poziomem nauczania czy nieuczciwością szkół – mówi Anna Otffinowska z Fundacji „Rodzić po ludzku”.
Nic dziwnego. Lepiej niż ministerialne paragrafy poziomu szkół pilnują same klientki. Jeśli szkoła nie spełnia ich oczekiwań, krytyczne opinie na jej temat natychmiast zalewają portale internetowe. Na dłuższą metę taka szkoła nie ma szans na rynku, bo w tzw. maglu przyszłe mamy szukają właśnie takich informacji.

Kuriozalne wymagania

Poziomu merytorycznego kształcenia szkół rodzenia pilnują też samorządy, które finansują dla swoich mieszkanek zajęcia w szkołach rodzenia. Np. w Warszawie uchwała rady miejskiej określa konkretne wymogi, jakie musi spełniać szkoła i jej program, by otrzymać dofinansowanie. Joanna Wilk, która prowadzi jedną ze stołecznych szkół o profilu psychologicznym, przyznaje, że musi się nieźle nagimnastykować, by sprostać wymaganiom urzędników i nie stracić dotacji. Wśród wymogów miasta jest np. wykład o bezpieczeństwie matki i dziecka w samochodzie. Ale są i tak kuriozalne wymagania, jak poinformowanie klientów oczekujących potomstwa, co muszą zrobić, gdy ich związek się rozpadnie, i jak działa fundusz alimentacyjny.
– Jeśli będzie dyrektywa odgórna, takich absurdów będzie tylko więcej – uważa Joanna Wilk. Jej zdaniem regulacje nie są potrzebne. A im więcej rozmaitych szkół rodzenia, tym większa szansa, że zainteresuje się nimi więcej kobiet. I zerwie się w końcu ze stereotypem, że w szkole rodzenia kobiety tylko głęboko oddychają i ćwiczą na piłkach.

Regulacje psują rynek

Obawy przed działaniem resortu zdrowia ma także Justyna Prucnal, właścicielka szkoły rodzenia z elementami jogi w Bydgoszczy. Jej zdaniem narzucenie treści nie zagwarantuje, że szkoła będzie dobra. Choćby dlatego, że można wygłosić nudny wykład, który niczego nie nauczy. Ale można też podzielić rodziców na grupy i przeprowadzić warsztaty, w które bardziej się zaangażują. Prucnal obawia się też, że nowe regulacje mogłyby jej firmę wyeliminować z rynku.
Poglądy właścicieli szkół podzielają także lekarze. Wojciech Puzyna, dyrektor najpopularniejszego warszawskiego szpitala położniczego św. Zofii, uważa, że narzucanie szkołom odgórnych wytycznych to kurczowe trzymanie się socjalistycznej tradycji. Jego szpital ma podpisane umowy z ośmioma szkołami. Przy czym każda z nich ma inny profil i na inne akcenty kładzie nacisk. Puzyna podkreśla, że nie ma żadnych problemów z kontrolą jakości ich pracy.