Gdyby ilością przepisów mierzyć potęgę państw, to Polska mogłaby się ubiegać o miejsce w G7, a nie tylko w G20. Mnożenie praw i tropienie luk jest oczkiem w głowie każdego kolejnego rządu. Nieważne, czy gospodarka się zwija, czy rozwija, urzędnicy zawsze znajdą miejsce, przez które przecieka niekontrolowana ludzka energia i wolny duch przedsiębiorczości. Głodni sukcesu politycy chętnie dopiszą to do swoich osiągnięć. Zawsze w imię sprawiedliwości, ochrony pracownika czy wyrównywania szans dla konkurencji. Rzecz w tym, że im szczelniejsze przepisy i skuteczniej torpedujące chytre plany pracodawców, tym szybciej rośnie bezrobocie.
Biznes nie łamie prawa dla samego łamania. Nie robi tego, bo jest z gruntu zły albo bo taki jest nasz charakter narodowy. To zwykle akt desperacji. Ostateczność dla utrzymania na rynku siebie i swoich pracowników. Najpotężniejsze gospodarki świata, jak Stany Zjednoczone, czy te najbardziej przyjazne dla inwestorów, jak Singapur lub Nowa Zelandia, mają przepisy jak ser szwajcarski. Luki, jakim nie popuściłby u nas żaden urzędnik. Firmy zakładane przez internet, bez żadnych pieczątek i REGON-ów. Pracownicy zatrudniani, a jak trzeba, to i zwalniani na podstawie prawa jazdy.
Państwowa Inspekcja Pracy dumna jest pewnie z siebie, że pracodawcom ciężej będzie łamać przepisy. I od tego jest. Jeżeli za tym nie idą jednak odbiurokratyzowanie systemu, większa przejrzystość i elastyczność prawa pracy, to dla gospodarki znaczy to tyle, co jeszcze jedna kłoda rzucona pod nogi.