Rząd przyjął dzisiaj projekt zmian w systemie ubezpieczeń rolników. Miała być systemowa reforma, a jest wydmuszka, która wzbudza nie tylko zawód, ale także irytację.

Na taką reformę, a właściwe antyreformę szkoda słów. Nie ma bowiem żadnego powodu, dla którego świadczenia bardzo zamożnych rolników są finansowane przez podatników, a nie przez nich samych. Niestety, kolejny raz wziął górę interes grupowy i wpływ lobby rolniczego, a nie analiza faktów, poczucie sprawiedliwości czy wręcz przyzwoitości.

Obecna sytuacja osób prowadzących w Polsce firmy jest kuriozalna i głęboko niesprawiedliwa. Działający w małym miasteczku czy na wsi sklepikarz czy szewc opłaca do ZUS prawie 10 tys. zł rocznie, a żyjący obok niego rolnik mający na przykład 45 ha ziemi, który otrzymuje z UE ponad 20 tys. samych dopłat, wpłaca do KRUS nieco ponad 1000 zł rocznie. Rolnicy opłacają bowiem - bez względu na osiągany dochód i wielkość gospodarstwa - składki w tej samej, minimalnej wysokości. Obecnie wynoszą one 269 zł kwartalnie (uwzględniając składkę na emeryturę i rentę oraz wypadkową, chorobową i macierzyńską).

Składki nie pozwalają więc na sfinansowanie wypłacanych świadczeń, które nie są tak niskie, jak się powszechnie uważa. Na przykład przeciętna emerytura z KRUS w I kwartale tego roku wynosiła 867,8 zł. Dla porównania osoba prowadząca pozarolniczą działalność gospodarczą otrzymuje ją z ZUS w wysokości 1106,8 zł. Mimo więc że opłaca o 1000 proc. wyższe składki, jej świadczenie jest wyższe o 27 proc.

Po przyjętych przez rząd zmianach nawet osoby uprawiające ponad 300 ha wpłacą do KRUS niespełna 4,4 tys. zł rocznie. Mimo że z samych dopłat otrzymają co najmniej 150 tys. zł. W efekcie zaniechania reformy dotacja do KRUS w przyszłym roku zamiast maleć, wyniesie prawie 16,5 mld zł i będzie najwyższa w historii. A rząd zapowiadał uporządkowanie tej sytuacji.

Wszystko to przypomina ostatecznie frazę z piosenki Jana Pietrzaka, który śpiewał: I to wredne pytanie wraca wciąż z nową siłą, ile trzeba nazmieniać, żeby nic się nie zmieniło.