Zrobiliśmy ważny krok, wprowadzając emerytury pomostowe. To oznacza, że w najbliższych latach przeciętny wiek przechodzenia na emeryturę wzrośnie o ponad dwa lata. To jest również znaczący krok w kierunku poprawy finansów publicznych - mówi w rozmowie z "Dziennikiem Gazetą Prawną" minister finansów Jacek Rostowski.

Rząd zastanawia się nad przesunięciem wieku emerytalnego. A pan jak długo zamierza pracować?

Jak najdłużej. Mam ciekawą pracę. Poza tym ludzie, którzy dłużej pracują, są zdrowsi. Tak pokazują badania. Dlatego nie zamierzam przestać, gdy skończę 65 czy 67 lat.

Mówił pan kiedyś, że najlepiej inwestować w edukację własnych dzieci.

Tak, bo nie ma lepszej inwestycji na świecie niż inwestycja w edukację, czy to własnych dzieci, czy też całego społeczeństwa. Jednak taka inwestycja dużo nie da, jeżeli ktoś ma złe stosunki ze swoimi dziećmi.

A na ile panu udało się ukierunkować swoje pociechy?

Dzieci w pewnym momencie zaczynają mieć własne, silne preferencje. Na przykład mój syn tuż po maturze z dumą oznajmił mi, że otrzymał najniższy wynik z ekonomii w historii jego londyńskiej szkoły.

Rząd podjął już decyzję o podniesieniu wieku emerytalnego?

Zrobiliśmy ważny krok, wprowadzając emerytury pomostowe. To oznacza, że w najbliższych latach przeciętny wiek przechodzenia na emeryturę wzrośnie o ponad dwa lata. To jest również znaczący krok w kierunku poprawy finansów publicznych. Dzięki temu zmniejszyliśmy ukryty dług publiczny o jakieś 25 proc. PKB, czyli o blisko 350 mld złotych. Moim zdaniem to jeden z większych sukcesów tego rządu. Pokazujemy, że tam, gdzie jest możliwość wprowadzania reform, nie wahamy się.



Tylko czy wystarczy panu politycznej woli, by forsować niepopularny postulat podniesienia wieku emerytalnego lub jego uelastycznienie?

Nawet obecny system tworzy już warunki do tego, by pracować dłużej. Każdy ma indywidualne konta nie tylko w OFE, ale też w ZUS. Każdy rok pracy dłużej powoduje, że będziemy mieli emeryturę wyższą o siedem procent. To niebagatelna suma. Warto więc ludziom to uświadomić. Wiadomo, że długość życia będzie rosła. A to wymaga dłuższej pracy, by zgromadzony przez nas kapitał starczył na emeryturę. I myślę, że wszyscy są świadomi tego, że skoro będziemy dłużej żyli, musimy dłużej pracować.

Potrafi pan przekonać ludzi, by pracowali dłużej?

Gdy Bismarck wprowadził ubezpieczenia emerytalne, to przeciętna długość życia była niższa niż wiek emerytalny. Ubezpieczenia były dla tych, którzy mieli szczęście czy pecha, by żyć dłużej. Oczywiście do takiej sytuacji nie zmierzamy, ale obecny stan jest nie do utrzymania.

Czy półtora roku, jakie zostało temu parlamentowi, wystarczy do przeprowadzenia zmian?

Pierwszy etap reformy emerytalnej dokończyliśmy. Było trudniej, niż początkowo mogło się wydawać. Teraz musimy zacząć drugi etap, który oznacza zmianę systemu, w którą zaangażowane są OFE, ale nie tylko. Na przykład już teraz powinniśmy dążyć, by ludzie nie wchodzili w przywileje sektorowe, czyli np. mundurowe. Powinni być uczestnikami powszechnego systemu emerytalnego.

I to się uda do końca kadencji?

Myślę, że zdążymy.



Problem KRUS też chcecie rozwiązać w tym czasie?

Byłoby dobrze, gdybyśmy o KRUS też mogli zacząć poważną rozmowę i podjąć pierwsze działania. Mówiąc o reformach gospodarczych, najwięcej mówimy o emeryturach, i słusznie. Wychodzimy z kryzysu. To jest moment na wprowadzenie rozwiązań, które będą poprawiały stan gospodarki w średnim terminie. Temu na pewno sprzyjają reforma emerytalna, prywatyzacja, ale i reguła wydatkowa, ograniczająca wydatki z budżetu.

Jak często premier pyta pana o stan polskiego zadłużenia?

Nie przesadzajmy. Te relacje nie zmieniają się z miesiąca na miesiąc, tak aby premier musiał często o nie pytać.

Czuje się pan atakowany przez opozycję bardziej niż koledzy z rządu?

Niektóre ataki są szczególnie nieprzyjemne. Na przykład to, że nie mówiliśmy prawdy o stanie finansów państwa. To było powtarzane przez prezydenta i polityków PiS, podczas gdy wszystkie dane co miesiąc były wywieszane na stronie internetowej ministerstwa.

Ile szczęścia było w tym, że Polska przeszła przez kryzys bez recesji?

Gdybyśmy poszli drogą proponowaną przez prezydenta Kaczyńskiego i opozycję, to na pewno mielibyśmy gorsze wyniki. Zasadnicza różnica pomiędzy nami a tym, co proponowała opozycja i eksperci z nią związani, była taka, że inaczej rozumieliśmy silne strony gospodarki i jej potencjalne słabości. Byliśmy przekonani, że gospodarka
polska będzie elastycznie reagowała na to, co się dzieje. Uważaliśmy, że nie ma potrzeby wprowadzania pakietu
stymulacyjnego, który zwiększy popyt. Natomiast największym zagrożeniem mogła być opinia inwestorów, że nie potrafimy utrzymać długu publicznego w ryzach. I dlatego zadziałaliśmy tam, gdzie widzieliśmy zagrożenie.



Prezydent i PiS nie widzieli tego zagrożenia?

Prezydent Lech Kaczyński i PiS widzieli sytuację dokładnie odwrotnie. Błędnie uważali, że gospodarka zdana na siebie nie da sobie rady. My mieliśmy informacje, że zachodnie centrale banków wysyłają środki do swoich spółek córek w Polsce. Dlatego nie wprowadziliśmy gwarancji dla wszystkich transakcji międzybankowych. Mimo że była ogromna presja ze strony sektora bankowego, by to zrobić. Jednym z realnych zagrożeń było nieopanowane osłabienie złotego, które mogło zagrozić systemowi bankowemu. Dlatego zadziałaliśmy w sposób, który zabezpieczył ten sektor, wynegocjowując elastyczną linię kredytową od MFW na 21 mld dolarów. To pozwalałoby zastopować deprecjację, gdyby zagroziła systemowi bankowemu.

Zamiata pan wydatki pod dywan? Oskarżają pana o to prezydent i opozycja.

To wyraz niezrozumienia bieżącej sytuacji albo złej woli. Mamy system budżetowy, który z powodu tego, że mieliśmy w naszej historii okres hiperinflacji, jest bardzo sztywny. Przekroczenie deficytu budżetu państwa to złamanie prawa. Te zasady były słuszne w okresie wysokiej inflacji i ogromnych presji populistycznych. Ale w normalnej gospodarce, a taką teraz jesteśmy, takie zapisy są niepotrzebne. Sam fakt, że przybliżamy się do twardej granicy zapisanego deficytu budżetu centralnego zupełnie nie przeszkadza inwestorom i obywatelom, póki ogólny jego poziom jest bezpieczny.

Jednak wyprowadził pan wydatki na infrastrukturę poza budżet, co zmniejsza deficyt budżetowy, ale zwiększa dług publiczny jako całość.

Wiosną nie mieliśmy dość informacji, by wiedzieć, jak dokładnie tę nowelizację zaprojektować. Dlatego stworzyliśmy sobie pewien luz w styczniu 2009, przesuwając część wydatków drogowych na krajowy fundusz drogowy. Uważam, że ten element był udaną częścią naszego pragmatycznego podejścia, polegającego na elastycznym zarządzaniu
kryzysem.

Co było dla pana największym wyzwaniem w ciągu ostatniego roku?

Szczerze? Największe wyzwanie miałem w ostatnim kwartale 2008 roku, gdy była ogromna presja na udzielenie gwarancji na wszystkie transakcje międzybankowe. I nawet nie chcę wspominać o nieracjonalnych pomysłach, które wtedy padały. Potem poszliśmy w poprzek tego, co robiły inne kraje. To była kluczowa decyzja, która pozwoliła nam przejść przez ten kryzys bez recesji. Od początku kryzysu wiedzieliśmy, że będzie on poważny i trzeba szybko reagować. Nigdy nie było takiej sytuacji, że pomyśleliśmy sobie: Panie Boże, jeżeli tak się stanie, to nie będziemy wiedzieli, co robić. Zawsze mieliśmy kilka scenariuszy. To może brzmi arogancko, ale tak było.

Czytaj więcej: Dziennik.pl

Rozmawiali Anna Nalewajk i Grzegorz Osiecki