W 2010 roku nakłady na usługi szpitalne będą rosły wolniej niż na podstawową opiekę zdrowotną i na refundację leków. W wyniku tej decyzji pacjenci będą musieli dłużej czekać w kolejkach.
W tym miesiącu mają zostać podjęte decyzje dotyczące kontraktowania świadczeń zdrowotnych na 2010 rok. Wojewódzkie oddziały NFZ przedstawiły już założenia planu finansowego na przyszły rok. Prawdopodobnie nie jest to ostateczna jego wersja.
W systemie ochrony zdrowia ma być o około 1,5 mld zł mniej środków niż w 2009 roku, co oficjalnie ogłosił Jacek Paszkiewicz, prezes NFZ. Na razie rząd nie zamierza zaciągnąć kredytu i uzupełnić brakujących pieniędzy. Przerzuca więc, jak zwykle, ten niedobór na świadczeniodawców. Decyzja ta może skutecznie zniechęcić większość szpitali (SP ZOZ) i ich organy założycielskie do przekształcenia tych placówek w spółki. Będzie ona przyczyną powstania kolejnej spirali długów. Z ekonomicznego punktu widzenia bowiem sens takiej zmiany jest tylko wtedy, gdy szpital ma zdolność do bilansowania swojej działalności podstawowej.

Zarobią lekarze rodzinni

Bulwersującą kwestią jest problem kierunków dystrybucji ograniczonej ilości pieniędzy. Najwięcej ma być przeznaczone na działalność przychodni podstawowej opieki zdrowotnej (POZ) i na refundację leków. W województwie łódzkim np. około 3 proc. na POZ i prawie 8 proc. na refundację leków. Tymczasem nakłady na hospitalizację mają zmniejszyć się o prawie 4 proc.

Brak kontroli

Z punktu widzenia dyrektorów publicznych szpitali najbardziej niepokojący jest systematyczny i dynamiczny wzrost nakładów na POZ. W ostatnim roku stawka kapitacyjna (ilość pieniędzy na leczenie ubezpieczonego w ciągu roku – red.) na niektóre udzielane przez nie świadczenia wzrosła o kilkadziesiąt i więcej procent (np. na programy cukrzycowe, nawet o 300 proc). Nie tylko jednak to jest tak kontrowersyjne. Chodzi głównie o fakt, że publiczne pieniądze coraz bardziej są kierowane do sektora usług medycznych, który w ponad 80 proc. jest sprywatyzowany. I nie byłoby to błędne, gdyby istniała możliwość kontroli w zakresie racjonalności wydatkowania tych środków. Warto przypomnieć, że podstawą finansowania przychodni POZ jest liczba zarejestrowanych w niej deklaracji potencjalnych pacjentów. Nie trudno znaleźć placówki, w których ich aktywność wynosi około 30–40 proc. Oznacza to, że tylu pacjentów, spośród wszystkich zapisanych, w danym okresie odwiedza lekarza. Inni, np. z powodu zmiany miejsca zamieszkania, długotrwałego wyjazdu, nie korzystają ze świadczeń. NFZ płaci jednak całe 100 proc. za zarejestrowanych. Do tej pory Fundusz nie ma skutecznych mozliwości kontroli i zracjonalizowania tych wydatków.



Zapłacą szpitale

Ostatnie propozycje NFZ i Ministerstwa Zdrowia zmierzają do tego, by ograniczyć uprawnienia lekarzy POZ do kierowania na badania diagnostyczne. Zmniejszy to koszty ich działania, nakłady pracy, przy jednoczesnym wzroście pieniędzy otrzymywanych z publicznego systemu ubezpieczeń. Wymusi także większe zapotrzebowanie na usługi przyszpitalnych i gorzej finansowanych poradni specjalistycznych, które już obecnie nie mogą obsłużyć wszystkich oczekujących w kolejkach. Ponadto wymuszone wizyty u kilku specjalistów po to, by otrzymać skierowanie na badania specjalistyczne, oznacza więcej wypisanych recept, często niespójnych, i w konsekwencji konieczność wydania większych środków na refundację leków.
Nierównomierne finansowanie świadczeń zdrowotnych w poszczególnych województwach prowadzi do kolejnego absurdu, jakim po części jest finansowanie tzw. ujemnej migracji pacjentów.
Problem polega na tym, że w wielu województwach, gorzej finansowanych niż ich najbliżsi sąsiedzi, tak jest w np. łódzkim, pacjenci oczekujący zbyt długo na zabiegi planowe, wyjeżdżają do placówek województwa mazowieckiego czy śląskiego. Tam okres oczekiwania jest krótszy, bo limity na poszczególne rodzaje świadczeń są większe. Za świadczenia te w konsekwencji i tak płaci łódzki NFZ, w ramach rozliczeń wewnętrznych między oddziałami. Skala tego zjawiska rośnie z każdym rokiem. Wydaje się logiczne, choć, jak się okazuje, praktycznie trudne do wykonania, żeby zwiększyć limity na deficytowe świadczenia (np. w okulistyce, kardiologii inwazyjnej) w placówkach danego województwa. Można przecież przekazać im część środków, które obecnie otrzymują np. woj. mazowieckie czy śląskie. Są to przecież te same pieniądze, tylko źle ulokowane. Takie rozwiązania są trudne do zrozumienia i przyjęcia przez tych, którzy ponoszą główny ciężar zabezpieczenia najważniejszych rodzajów świadczeń medycznych, czyli dyrektorów publicznych lecznic.
Na koniec tej niepełnej listy niekonsekwencji planowanych na 2010 rok nasuwa się jeden oczywisty wniosek. W sytuacji niedostatecznej ilości pieniędzy powinno się je wydawać szczególnie rozsądnie i kierować tam, gdzie są one najbardziej potrzebne pacjentowi. Ale ta prawda, choć oczywista, jest najtrudniejsza do zaakceptowania.
1,5 mld zł – o taką kwotę będzie mniejszy przyszłoroczny budżet NFZ