Ponad 2,3 mln Polaków pokonuje codziennie kilkadziesiąt, a czasem nawet kilkaset kilometrów, by dojechać do pracy.
Jak wynika z najnowszego raportu Głównego Urzędu Statystycznego, aż co czwarty polski pracownik najemny pracuje w innej gminie niż ta, w której mieszka. – Jeszcze niedawno uważano, że nie jesteśmy mobilni w poszukiwaniu pracy. A tymczasem okazuje się, że staliśmy się narodem współczesnych nomadów – mówi socjolog ekonomii Leszek Gilejko.
Mateusz Zaczyński z Lublina od dwóch lat swój każdy dzień zaczyna o 4.30 rano. Wstaje tak wcześnie, bo o 5.15 ma pociąg do Warszawy. Dojazd do stolicy zajmuje mu 2 godziny i 37 minut. Jeżeli pociąg nie ma opóźnienia, to Zaczyński ma jeszcze kilka minut, by w drodze do pracy kupić kawę. O 17.15 siedzi z powrotem w pociągu, tym razem do Lublina.
W domu jest chwilę po 20. – Na początku było ciężko, ale już się przyzwyczaiłem – opowiada Zaczyński, który pracuje jako informatyk. Choć codziennie na podróżach do pracy traci blisko 6 godzin, nie chce przeprowadzić się do Warszawy. – Kocham Lublin, a poza tym wcale nie jestem pewien, jak długo jeszcze będę pracował w Warszawie. Co będzie, jeśli kupię sobie w stolicy mieszkanie, a potem za rok czy dwa znajdę pracę w Krakowie? – tłumaczy.

Naród nomadów

Podobnie jak on, choć nie zawsze aż tak długo, dojeżdża do pracy już co czwarty pracownik. – Wyniki badań bardzo nas zaskoczyły – przyznaje rzecznik Głównego Urzędu Statystycznego Wiesław Łagodziński. – Do tej pory porównywano nas do ciągle podróżujących za pracą Amerykanów i martwiono się, że Polacy nie są tak mobilni. A tymczasem okazało się, że jest zupełnie inaczej. W ponad 600 polskich gminach więcej niż 80 proc. pracujących mieszkańców dojeżdża do pracy w innej gminie – dodaje Łagodziński.
Tak właśnie wygląda sytuacja w okolicach Warszawy. Stolica zasysa większość mieszkańców z okalających ją miejscowości. – To doskonale widać rano. Wszyscy z okolicy zjeżdżają się samochodami, zostawiają je przy dworcu i wsiadają w pociąg do Warszawy. Dobrze, że jest kolej podmiejska, bo bez niej moja podróż do pracy zamiast 50 – 60 minut zajmowałaby dwa razy tyle czasu – opowiada Michał Fiedorowicz, biotechnolog z podwarszawskiego Jaktorowa.

Długie podróże w mieście

Zdaniem eksperta ds. rynku pracy Dominiki Staniewicz ludzi dojeżdżających do pracy może być jeszcze więcej, niż podaje GUS. – Przecież jest wiele osób, które mieszkają w dużych miastach i codziennie przejeżdżają kilkadziesiąt kilometrów w drodze do biura. I wcale nie opuszczają przy tym własnej gminy – dodaje Staniewicz.



– Polska znalazła się w fazie typowej dla reformujących się gospodarek. Ludzie znajdują dobrą pracę, ale nie stać ich jeszcze na to, by kupić lub wynająć mieszkanie w jej pobliżu. Wraz z poprzednim systemem skończyło się jednak przypisanie ludzi na całe życie do jednej pracy, mieszkania czy miasta – mówi Leszek Gilejko, socjolog ekonomii. Doskonale widać to na dworcach kolejowych, gdzie codziennie o 6 – 7 rano tłumy ledwo mieszczą się do wagonów. Podobnie jest w mniejszych miejscowościach, gdzie prywatni właściciele busów specjalnie układają trasy i godziny odjazdów, by odpowiadały one ludziom dojeżdżającym do pracy. Ten trend zauważyło już wiele agencji pracy, które rekrutacje prowadzą w miejscowościach oddalonych nawet o 60 – 70 km od zakładu, który szuka pracowników.

Gotowi do wyrzeczeń

– Mamy do czynienia z ogromnym ruchem. Niech te 2,3 mln pracowników w drodze do i z pracy spędzi dziennie po 2 godziny, to miesięcznie daje już 90 mln godzin, które mogliby przeznaczyć na życie rodzinne, rozrywkę czy samorozwój. To pokazuje, jak bardzo zależy nam na pracy i do jakich wyrzeczeń jesteśmy zdolni, by ją zatrzymać – dodaje Gilejko, który sam kilkanaście razy w miesiącu dojeżdża z Warszawy do Pułtuska, gdzie wykłada.
Co ciekawe, Polacy przestali się już nawet obawiać dojazdów z miasta na prowincję. – Kiedy powstawał u nas park technologiczno-logistyczny, jedno z pierwszych pytań zadawanych przez inwestorów brzmiało: skąd weźmiemy pracowników. Przecież u nas w mieście mieszka tylko 3,5 tys. osób, a do pracy potrzebne było ich 2,5 tys. – opowiada Andrzej Janowski, burmistrz podłódzkiego Strykowa. – Wiedzieliśmy, że musimy po nich uderzyć do największego ośrodka, czyli położonej 20 km od nas Łodzi. Kiedy dogadaliśmy się z nią i miasto wydłużyło linie autobusów 60A, 60B i 60C, nie było już problemów ze znalezieniem pracowników. Zgłosiło się ich więcej, niż było miejsc – dodaje burmistrz.