Za sześć lat w karetkach mają być zatrudniani tylko lekarze ze specjalizacją z medycyny ratunkowej lub ratownicy. Zapewnienie właściwej obsady w karetkach może okazać się niemożliwe, bo już obecnie brakuje specjalistów. Finansowanie systemu ratownictwa należy zmienić, bo część szpitali likwiduje oddziały ratunkowe źle opłacane przez NFZ.
Ministerstwo Zdrowia wspólnie z przedstawicielami kilku związków zawodowych pracuje nad zmianami w systemie ratownictwa medycznego. Konieczność ich wprowadzenia widzi również rzecznik praw obywatelskich. Mają one dotyczyć zarówno systemu kształcenia przyszłych kadr, jak i zasad finansowania systemu.
Jeżeli faktycznie, jak planuje resort zdrowia, od 2015 roku w karetkach i na oddziałach ratunkowych będą zatrudniani tylko lekarze ze specjalizacją z medycyny ratowniczej, to należy zachęcić lekarzy do wybierania tego kierunku. Na razie jednak wciąż ich brakuje. Tak samo jest z ratownikami. Zmiany wymaga również system finansowania poszczególnych elementów systemu ratownictwa. Szczególnie dotyczy to szpitalnych oddziałów ratunkowych.

Za mało specjalistów

Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, w liście do minister zdrowia, zwraca szczególnie uwagę na system kształcenia przyszłych kadr dla ratownictwa.
– Jakość, wymiar i zakres nauczania przedmiotu medycyna ratunkowa nie są przestrzegane na wielu uczelniach medycznych – zauważa RPO.
Na kierunkach lekarskich ratownictwo jest co prawda ujęte w programie nauczania, ale część uczelni ogranicza zajęcia z tego zakresu, bo np. nie stać ich na zakup wystarczającej liczby fantomów czy innego sprzętu niezbędnego do nauki czynności ratowniczych.
Dodatkowym problemem, który zniechęca młodych lekarzy do nauki specjalizacji z zakresu medycyny ratunkowej, jest ograniczona liczba tzw. etatów rezydenckich, czyli takich, które zapewniają naukę wybranej specjalizacji ze środków budżetowych.

Lekarz tylko po ratownictwie

Rzecznik praw obywatelskich wskazuje, że docelowo w systemie ratownictwa musi pracować 2,5 tys. specjalistów z zakresu medycyny ratowniczej. Obecnie takich lekarzy jest około 630. Kolejnych 600 uczy się tej specjalizacji. To wciąż zdecydowanie za mało, bo tylu lekarzy wystarczy tylko do zapewnienia ciągłości pracy szpitalnych oddziałów ratunkowych (SOR). Kolejnych 15 tys. potrzebują stacje pogotowia ratunkowego.
Resort zdrowia chce, aby już za sześć lat w karetkach i na oddziałach ratunkowych pracowali wyłącznie tacy specjaliści. Wcześniej data ta została określona na 2020 rok.
– To próba szybszego stworzenia warunków do budowania właściwych kadr dla szpitali i pogotowia – mówi profesor Juliusz Jakubaszko, krajowy konsultant w dziedzinie medycyny ratunkowej.
Określenie zbyt odległej daty powodowało bowiem, że zbyt mała liczba lekarzy wybierała trudną specjalizację z zakresu ratownictwa medycznego. Nie zachęcała ona również lekarzy obecnie pracujących w karetkach czy na oddziałach ratowniczych (najczęściej są to anestezjolodzy, chirurdzy, ortopedzi, interniści), do nauki kolejnej specjalizacji. Nie brali oni jednak po uwagę, że od 2015 roku w ogóle nie będą mogli tam pracować.



Ratownik zawód II kategorii

Problemem jest również zapewnienie odpowiedniej liczby ratowników. Jest to o tyle istotne, że docelowo w kraju mają przeważać karetki, w których jeździć będą tylko ratownicy (bez lekarzy). Brak odpowiedniej liczby ratowników wynika m.in. z nieprecyzyjnego usytuowania tej grupy zawodowej w systemie (nie ma np. odrębnej ustawy o ratownikach medycznych) oraz stosunkowo niskich zarobków.
W 2007 roku podwyżki otrzymali wszyscy pracownicy SP ZOZ, z wyjątkiem tej grupy zawodowej. Dopiero w ubiegłym roku resort zdrowia przeznaczył dodatkowo ponad 140 mln zł na wzrost ich wynagrodzeń. Po pewnym czasie okazało się jednak, że część tych środków nie została przeznaczona na ten cel, tylko np. na bieżące działanie stacji pogotowia.
Zgodnie z prawem ratownik medyczny to osoba, która ukończyła szkołę policealną i posiada dyplom potwierdzający uzyskanie tytułu zawodowego ratownik medyczny lub uzyskała dyplom licencjacki na kierunku ratownictwo medyczne. Po licencjacie istnieje również możliwość uzyskania tytułu magistra.
– Żadna uczelnia w kraju nie oferuje możliwości uzyskania wyższego wykształcenia na kierunku ratownik medyczny. Można skończyć studia wyższe jedynie na wydziale Zdrowie publiczne lub na kierunku ratownictwo medyczne – mówi Krzysztof Słupianek, prezes Stowarzyszenia Zawodów Ratowników Medycznych.
Ponadto obecna ustawa nie rozgranicza uprawnień ratowników, którzy ukończyli szkołę policealną lub uzyskali tytuł licencjata (wszyscy mogą wykonywać te same czynności ratownicze). Nakłada na nich jednak obowiązek doskonalenia zawodowego. W ciągu pięciu lat muszą oni zdobyć 200 punktów edukacyjnych.
– Niektóre kursy kosztują nawet 1 tys. zł. Tylko niektórzy pracodawcy mogą je sfinansować. Najczęściej jednak ratownik musi zapłacić za to z własnej kieszeni – mówi Jarosław Kuc z Polskiego Stowarzyszenia Ratowników Medycznych.

Kto zapłaci za ratownictwo

Kolejnym czynnikiem, który wymaga zmiany, jest system finansowania ratownictwa medycznego. Obecnie za tzw. pomoc przedszpitalną, czyli od chwili wyjazdu karetki do chorego aż do momentu dowiezienia go do szpitala, płaci budżet państwa. Natomiast za opiekę szpitalną na oddziałach ratunkowych płaci już Narodowy Fundusz Zdrowia. Oddziały otrzymują określoną stawkę dobową za pozostawanie w gotowości do udzielania świadczeń medycznych. W poszczególnych województwach jest ona różna i waha się od kilku tysięcy złotych do 12–13 tys. zł za dobę.
W tym roku budżet państwa przeznaczy na ratownictwo 1,7 mld zł. Natomiast do szpitalnych oddziałów ratunkowych Fundusz przekaże około 470 mln zł. To zdaniem ekspertów zdecydowanie za mało.
– NFZ pokrywa 1/3 rzeczywistych kosztów funkcjonowania SOR. Nic dziwnego, że część dyrektorów szpitali decyduje się na ich likwidację, a te, które funkcjonują, nie rozwijają się – mówi profesor Krystyn Sosada, wojewódzki konsultant ds. medycyny ratowniczej na Śląsku.
Jego zdaniem SOR wymagają podwójnego finansowania. Budżet państwa powinien pokrywać dobowy ryczałt za pozostawanie w gotowości do udzielania świadczeń zdrowotnych, natomiast NFZ płaciłby za faktycznie wykonane procedury.
– Taki system gwarantowałby, że na rynku funkcjonowałyby oddziały, które faktycznie leczą pacjentów – dodaje Krystyn Sosada.