Jak pomagać firmom gasić pandemiczny pożar, mamy już mniej więcej przećwiczone. Wiemy, jak działa Tarcza Finansowa Polskiego Funduszu Rozwoju. Wiemy, że sprawdzają się takie narzędzia jak zwolnienie ze składek na ZUS czy postojowe. Gwarancje kredytów, bezzwrotne pożyczki – to wszystko jest już w arsenale do walki z kryzysem na „tu i teraz”. Za to nie za bardzo wiemy, jaki oręż będzie potrzebny na „potem”, gdy pandemia się cofnie i trzeba będzie na nowo układać gospodarcze klocki.
Przygotowania do życia w nowym postpandemicznym świecie gdzieniegdzie już się zaczęły. Na przykład Australia stawia na obniżki podatku od dochodów. W latach 2020‒2021 w kieszeniach podatników zostanie ok. 12 mld dol. australijskich. Władze liczą na to, że niższy koszt pracy pomoże w tworzeniu nowych miejsc zatrudnienia. Podobną drogą idą Czesi: rząd ogłosił plan cięć podatków o wartości 3,54 mld dol., co z kolei ma zwiększyć skłonność do wydawania pieniędzy i w ten sposób pomóc wyjść gospodarce z covidowego kryzysu. Jeszcze inną odpowiedź na kryzys rozważa Grecja. Każdy specjalista, który się tam przeniesie, może liczyć na obniżkę podatku o połowę. Nie musi zmieniać pracodawcy. Premiowana jest też praca zdalna.
To, że obniżanie opodatkowania może stymulować powstawanie nowych miejsc pracy albo konsumpcję, nie jest nową teorią. Ale w czasie pandemii ma ona nowy wydźwięk. Już w czerwcu trzech ekonomistów ‒ Christian Bredemeier, Falko Juessen i Roland Winkler – opublikowało tekst zwracający uwagę na to, jak specyficzny wpływ na rynek pracy ma obecny kryzys. Typowa recesja najmocniej dotyka pracowników fizycznych w budownictwie i produkcji. Ciężar recesji COVID-19 ponoszą pracujący w sektorach, gdzie jest duża interakcja z klientami oraz zatrudnieni w zawodach zorientowanych na usługi osobiste. Kryzys uderzył w gastronomię, hotelarstwo i handel i dotyczył na ogół tzw. pink-collar jobs, czyli profesji wykonywanych na ogół przez kobiety (kelnerki, recepcjonistki i pokojówki, sprzedawczynie), z niewielkimi zarobkami. Wniosek, jaki wysnuwają ekonomiści na podstawie swoich badań, można streścić jednym zdaniem: jeśli to obniżanie podatków ma pomóc, to raczej nie wszystkich i nie dla każdego. W końcu bezrobotny sprzedawca odniesie niewiele korzyści, jeśli polityka fiskalna skłoni firmy do zatrudniania inżynierów oprogramowania.
Na polskim podwórku podobny tok rozumowania przedstawił ostatnio Jakub Sawulski z Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Przypomniał, że klin podatkowy – czyli łączne obciążenia z tytułu podatków i składek – w Polsce w ogóle nie jest progresywny (nie rośnie wraz z dochodem podatnika), a czasami bywa nawet regresywny. Sawulski stawia dwa ważne postulaty: ostro ściąć opodatkowanie niskich pensji (minimalna mogłaby w ogóle zostać zwolniona z opodatkowania) i dobrać się w końcu do opodatkowania i oskładkowania działalności gospodarczej. Bo dziś u nas można mieć milionowe dochody i płacić niski podatek (19-proc. liniowy PIT) z ryczałtową składką na ZUS. Wystarczy tylko założyć firmę. Uczciwsze byłoby powiązanie składki z dochodami z działalności, co pomagałoby przedsiębiorcom balansującym na granicy dochodowości (ich obciążenia mogłyby być niższe niż obecne) i zmuszałoby dobrze opłacanych specjalistów na JDG do odprowadzania wyższych danin (podobnych do tych, jakie muszą płacić ich koledzy na umowach o pracę).
Głos ekonomisty PIE zasługuje na uwagę, bo jest u nas jednym z nielicznych, które wychodzą poza perspektywę gaszenia płonącego dziś pożaru. Ale jest ryzyko, że skończy się jedynie na teoretycznych rozważaniach. O ile pierwszy postulat z pewnością znalazłby zapewne akceptację u ludzi odpowiedzialnych u nas za podatki, to raczej nie ma mowy, by udało się ruszyć liniowy PIT dla milionerów i ryczałtową składkę. Prób było już kilka i wszystkie zakończyły się niepowodzeniem, począwszy od idei podatku jednolitego na początku pierwszej kadencji PiS, na utrąceniu tzw. testu przedsiębiorcy kończąc. Pod hasłem obrony przedsiębiorczości milionerom na liniowym PIT zawsze udaje się obronić status quo.