Mała stabilizacja. Tak w skrócie można określić ostatnie statystyki Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (MRPiPS) dotyczące pieczy zastępczej. Okazuje się, że w 2018 r. we wszystkich jej rodzajach przebywało 72,3 tys. dzieci, z tego 55,2 tys. w rodzinnych formach, a 17 tys. w placówkach opiekuńczo-wychowawczych.
To oznacza, że w porównaniu do 2017 r. nastąpił spadek o 1,1 proc., kiedy to rodziny zastępcze i domy dziecka miały łącznie 73,1 tys. podopiecznych. Nie jest to więc jakiś spektakularny wynik, a w szczególności niepokojący jest odnotowany w kolejnym roku ubytek rodzinnych form pieczy – z 23,9 tys. do 23,5 tys. Lekkim optymizmem napawa jedynie to, że zwiększyła się wśród nich liczba rodzin zastępczych zawodowych oraz rodzinnych domów dziecka, czyli tych profesjonalnych form pieczy, których najbardziej brakuje.
Paradoksalnie na tym tle wygląda sytuacja w instytucjonalnej opiece zastępczej. Z jednej strony dane ministerstwa pokazują, że w placówkach przebywało w ubiegłym roku dokładnie 356 dzieci mniej niż w 2017 r. Jednak jest też druga strona medalu, bo w tym samym czasie zwiększyła się liczba domów dziecka. O ile w 2017 r. w całej Polsce działało 1106 placówek, to przez kolejne 12 miesięcy uruchomionych zostało 19 nowych.
Nie jest to jakiś nowy trend, bo już w poprzednich latach dało się go zaobserwować. Jego wytłumaczenia trzeba szukać w przepisach, a dokładnie w zbliżającym się wielkimi krokami końcu okresu przejściowego, w trakcie którego mogą działać duże, liczące do 30 podopiecznych jednostki. Przypomnijmy, że od 2021 r. liczba dzieci przebywających w placówkach nie będzie mogła być wyższa niż 14.
Na wygaszenie dużych domów samorządom zostało więc już tylko półtora roku. Teoretycznie powinny robić wszystko, aby dla dzieci szukać miejsc w rodzinnych formach pieczy. Jednak zamiast tego wiele z nich decyduje się na inne rozwiązanie, sprowadzające się do tego, że dotychczasowy dom dziecka jest dzielony na dwie mniejsze instytucje, które będą spełniać nowe standardy. Przy czym takie zachowanie niekoniecznie wynika z tego, że nie ma miejsc w rodzinach zastępczych, bo często są one niedaleko, w sąsiednich powiatach, tylko z podejścia niektórych włodarzy. I chociaż koszt pobytu dziecka w placówce sięga już 4,7 tys. zł miesięcznie, podczas gdy np. w rodzinie zastępczej zawodowej to 2,1 tys. zł, ważniejsze jest dla nich to, że placówki to stanowiska pracy dla wielu osób, a ich likwidacja pociągnęłaby za sobą nieuchronne zwolnienia. Głównie też z tego względu tak opornie idzie cała reforma opieki zastępczej, która rozpoczęła się w 2012 r. Jej podstawowym założeniem jest przecież ograniczenie do minimum liczby instytucjonalnych form pieczy, tak aby większość dzieci mogła znajdować się pod opieką rodzin zastępczych.
Wprawdzie w grudniu ubiegłego roku do Sejmu trafiła duża nowelizacja ustawy o pieczy opracowana przez MRPiPS, która ma przyspieszyć proces deinstytucjonalizacji opieki zastępczej, ale od tego czasu – a mija właśnie pół roku – posłowie w ogóle nie zajęli się projektem. Dużym orędownikiem tych zmian był Bartosz Marczuk, ówczesny wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej, który był odpowiedzialny za ich przygotowanie. Tyle, że po jego odejściu z resortu widać wyraźnie, że zapał do tego, aby korektę reformy przeprowadzić, osłabł. Wbrew temu, co można by sądzić, piłka wcale nie jest po stronie posłów, bo ci, gdyby mieli zielone światło, mogliby ustawę już dawno uchwalić, tylko właśnie ministerstwa, które sprawia wrażenie, jakby nie zależało mu na jej przyjęciu. Faktem jest, że część zaproponowanych w niej zmian jest kontrowersyjna i spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem ze strony powiatów. Nie oznacza to jednak, że nie można zmodyfikować ich treści, a nawet zrezygnować z tych budzących największe zastrzeżenia. Problem w tym, że czasu na to jest coraz mniej, zwłaszcza w perspektywie jesiennych wyborów parlamentarnych. W takich okolicznościach tak potrzebna nowelizacja ustawy o pieczy schodzi niestety na dalszy plan.