Powstał nowy społeczny odbiór dużej rodziny. Doprowadza mnie do szewskiej pasji, gdy słyszę: „Widać, że 500 plus działa”. Ludziom nie mieści się w głowie, że marzyliśmy o dużej rodzinie – opowiada matka czwórki dzieci
Dziennik Gazeta Prawna
Analizy ekonomiczne tworzone na podstawie danych GUS pokazują, że dochody rodzin wielodzietnych w Polsce wzrosły w ciągu trzech lat o 50 proc. i tylko nieznacznie odbiegają od poziomu Wielkiej Brytanii. Wśród gospodarstw z trójką i więcej dzieci spadło zagrożenie ubóstwem (z 35,8 proc. do 14,7 proc.) i jest dziś niemal identyczne jak w rodzinach z jednym dzieckiem. Od początku 2019 r. obowiązuje przepis dający możliwość przyznania Karty Dużej Rodziny także tym rodzicom, którzy kiedykolwiek mieli na utrzymaniu łącznie co najmniej troje dzieci, bez względu na ich wiek w chwili składania wniosku. W 2018 r. z KDR korzystało ponad 2 mln osób, to o ponad 140 proc. więcej niż przed trzema laty. Złośliwi mówią, że opłaca się mieć dużą rodzinę. Słychać zgryźliwe komentarze o ”beneficjentach 500 plus„, o ludziach, którym wiara narzuca styl życia, a nawet o nowym typie patologii, która z rodziny czyni dochodowy interes. I te słowa najbardziej bolą.

Zawsze i nigdy

Aniela Święcicka ma czworo dzieci: Tytusa (9 lat), Tośka (6 lat), Bronka (3 lata) i Janeczkę (3 miesiące). – Funkcjonujemy inaczej niż większość osób – mówi. Co to znaczy: inaczej? – Nigdy nie byłam zatrudniona, moje dzieci nie chodzą do publicznych szkół, postawiliśmy na edukację domową. A to oznacza, że ominęły mnie zmartwienia, jak pogodzić pracę na etacie z domem, nie starałam się o dodatkowe punkty w walce o miejsce w przedszkolu.
Nie lubi radykalnego stawiania sprawy, ale w jednym przypadku słowa ”zawsze„ i ”nigdy„ pasują idealnie. Zawsze chcieli z mężem dużej rodziny (ona ma troje rodzeństwa, on – ośmioro). I nigdy nie robili wyliczeń, czy ich na to stać. – Pewnie gdyby racjonalnie ocenić nasz budżet, to trzeba by się przed poczęciem dziecka zastanowić. Ale dzieci przeliczać na złotówki? To niepoważne, poza tym pieniądze zawsze w końcu się znajdują. Może to kwestia priorytetu i rezygnacji z rzeczy, które są nam zbędne – tłumaczy.
Duże rodziny szukają dużych rodzin. – Jesteśmy w Klubie Inteligencji Katolickiej, współpracujemy z Fundacją Sto Pociech. Pomysł, by zorganizować edukację domową, pojawił się naturalnie. Po pierwsze, chciałam mieć wpływ na to, co się dziecku do głowy wkłada. Buntowałam się przed zamykaniem go w systemowej szkole, w czasem bezdusznych murach, bo jako rodzina staramy się żyć blisko natury i jej rytmem. Po drugie, rozwiezienie wszystkich dzieci po różnych placówkach byłoby logistycznie trudne – wylicza Aniela. Jej najstarszy syn Tytus uczy się więc swoim rytmem wraz z dziećmi znajomych. Tosiek mógłby od września ruszyć do zerówki, ale trudno mu się rozstać z przedszkolną grupą ”leśnych szperaków„, zorganizowaną na wzór skandynawski. Maluchy spotykają się dwa razy w tygodniu i cały wspólny czas spędzają pod opieką na dworze.
Nauczycielami w ramach edukacji domowej są rodzice i ich znajomi. Zimą zwykle więcej czasu spędzają nad książkami, ale gdy robi się ciepło, wędrują do lasu, nad rzekę. Nikt nie oczekuje tu od dzieci samych piątek i szóstek. Jedynym przymusem jest egzamin, który muszą zdawać na koniec roku. To wymóg narzucony przez kuratorium.
Polityka społeczna? Jako bezrobotna matka korzysta z ”kosiniakowego„, czyli 1 tys. zł miesięcznie przez rok po urodzeniu dziecka. Do tego 500 plus i program ”Dobry start„, 300 zł na szkolną wyprawkę dla ucznia. – To realna pomoc – mówi i równie pozytywnie ocenia pomysł emerytury dla matek, które urodziły przynajmniej czworo dzieci. Uważa jednak, że jest wiele spraw, które można by inaczej rozwiązać. – Choćby to, że jako bezrobotna nie mogę podzielić się opieką nad dzieckiem z ojcem tak, by uczestniczył bardziej w życiu rodziny. Obecne dwa tygodnie tacierzyńskiego to naprawdę śmiesznie mało czasu. Tyle się mówi o kryzysie relacji, a takie rozwiązanie mogłoby pomóc.
– Chłopcy powiedzieli ostatnio, że gdybym urodziła jeszcze dwie córki, ”to byłoby ich po równo„. Jak będzie, tego nie wiem. Cóż, na każde nowe życie jesteśmy otwarci – uśmiecha się Aniela. Na pytanie, po co jej duża rodzina, nie ma prostego wyjaśnienia. Zamiast tego opowiada, że dwa razy w tygodniu zabiera swoją gromadę na wyprawę do lasu. Termosy, kanapki, najmłodsze dziecko w chuście na brzuchu. Uwielbia patrzeć, jak chłopcy biegają, zbierając patyki, kawałki kory i kamyki. Rzeczy proste pochłaniają ich bez reszty. Są w swoim gronie, bez narzuconych sztywnych norm. – I my tak właśnie żyjemy – ucina.

Patologicznie szczęśliwi

Patrycja jest mamą pięciu chłopców. Najstarszy ma 13 lat, kolejni 11 i 8. Najmłodsi są trzyletni bliźniacy. Gang. Stąd m.in. pomysł na blog, który prowadzi – Mama Gang.
– Nie jestem chodzącą cierpliwością i opanowaniem, czasem potrzebuję uciec od codzienności – tłumaczy Patrycja. Zaraz dodaje, że prowadząc bloga, ma misję. Nawet jeśli brzmi to pompatycznie, chce uświadamiać ludziom, że duża rodzina to świadomy wybór, a nie przejaw patologii, alkoholizmu, wynik beztroski w rozmnażaniu czy chęci życia na zasiłkach. W jej przypadku nie sprawdza się też hasło ”co Bóg da„, bo, jak przekonuje, żyje raczej na obrzeżach wiary.
– Duża rodzina wzięła się z… mojej potrzeby. Już na studiach urodziłam troje dzieci – mówi Patrycja. Mimo licznej rodziny nie zrezygnowała z pracy zawodowej. Razem z mężem prowadzą rodzinną firmę. Ona zajmuje się marketingiem i na szczęście nie ma sztywnych godzin, które musi spędzić w biurze. Pracuje nie dlatego, że musi. Domowy budżet dałby radę. Pracuje dlatego, że chce. – Planowanie obiadów, zakupów i pilnowanie rozkładu dnia dzieci oraz życie wyłącznie ich rytmem? To piękne, ale potrzebuję czegoś więcej.
Gdy jej dzieci przychodziły na świat, nie było mowy o 500 plus, a urlop macierzyński trwał jedną trzecią tego, co teraz. Dziś te pieniądze, które dostaje na dzieci (2 tys. zł), odkłada skrupulatnie na konto. – Plan jest taki, że mamy je w tym roku wydać na genialne wakacje dla całej naszej ekipy – mówi. Szybko jednak rozwiewa wątpliwości: nie jest fanką 500+. – Biorę, bo się należy, ale mam świadomość, że oddajemy te pieniądze w podatkach.
Podobnie sceptycznie podchodzi do Karty Dużej Rodziny. – Noszę ją w portfelu, ale nawet w Trójmieście nie ma zbyt wielu miejsc, w których można z niej skorzystać. Owszem, w jednym hipermarkecie zaoszczędzę kilka złotych na zakupach, ale to kropla w morzu wydatków – mówi. I wylicza codzienne zapotrzebowanie: 2,5 litra mleka, półtora bochenka chleba, paczka chrupek, kostka masła, pół kilograma sera. Tylko na śniadanie i kanapki do szkoły.
Absolutnie nie jest też fanką emerytury dla kobiet, które urodziły przynajmniej czworo dzieci. – Wychowuję, i to nie najgorzej, pięciu obywateli, którzy będą w tym kraju kiedyś płacili podatki. Ale nie spełniam kryteriów, bo pracuję zawodowo. Jestem więc pokrzywdzona. Zamiast głodowej emerytury dla wybranego grona matek widziałabym np. dodatek dla wszystkich wielodzietnych matek.
Jej dzieci chodzą do publicznych szkół i przedszkoli. To był jej świadomy wybór. – Nie chcę chować ich na snobów. Nie muszą wszyscy zostać lekarzami i prawnikami. Chcę, żeby byli szczęśliwi – podkreśla. Aby jednak ogarnąć dodatkowe zajęcia chłopców, angielski i treningi, przeprowadzili się do centrum miasta. Teraz wszędzie mają po drodze. – Dzięki temu starsi synowie są samodzielni, a ja nie spędzam pół dnia w samochodzie.
Patrycja pisze na swoim blogu: ”Jeszcze parę lat temu na hasło «pięcioro dzieci» miałam w głowie obraz rodziny, w której jest za mało czasu, za mało jedzenia, za mało wakacji, za mało wszystkiego. Oczyma wyobraźni widziałam zasiłki, MOPS-y, donaszanie zniszczonych ubrań, dziurawe buty, i ten alkohol, lejący się strumieniami. (…) Niedawno rozmawiałam z wielodzietną koleżanką, która jednocześnie wkurzona i zażenowana pytała, czy i mnie spotykają takie komentarze: «Czy wy w ogóle wiecie, co to jest antykoncepcja?», «Dlaczego się nie zabezpieczacie?», i całkiem serio, hardcore’owe «Czemu nie zażyłaś tabletki dzień po?», «Czemu nie usunęłaś?»„.
Tak, ona również ma takie wspomnienie. Tak, ją również ktoś podsumował, przeliczając dzieci na złotówki. Dlatego pisze na blogu: ”Tym ludziom nie mieści się w głowie odpowiedź, że oto chcieliśmy, pragnęliśmy, marzyliśmy o dużej rodzinie. Nasza patologia wygląda tak: jesteśmy wprost patologicznie szczęśliwi!„.

Statystycznie: rodzina

– Czy wielodzietność jest wyborem motywowanym światopoglądowo albo religijnie? – zastanawia się prof. Piotr Szukalski, demograf i gerontolog z Uniwersytetu Łódzkiego. – Demograf Jan Paradysz na podstawie spisu powszechnego z grudnia 1978 r. wykazał, że kobiety mające więcej rodzeństwa same mają potem liczniejszą rodzinę. To jest dziedziczenie zachowań demograficznych.
Z wiarą sprawa nie jest już tak prosta, bo w Polsce brakuje badań koncentrujących się na związku między religijnością a decyzjami prokreacyjnymi. Podobne obserwacje poczyniono jednak na świecie i rzeczywiście ludzie wierzący mają zazwyczaj większe rodziny. Co jednak ważne: niezależnie od ich kraju pochodzenia i Kościoła, do którego przynależą.
Zdaniem prof. Szukalskiego nie można mówić w Polsce o wyraźnym trendzie na wielodzietność, ale w latach 2005–2010 odsetek kobiet, które w warunkach utrzymania się stałości preferencji rozrodczych urodziłyby przynajmniej troje dzieci, był na poziomie niespełna 15 proc. Potem wskaźnik spadł do 12 proc., by po 2015 r. urosnąć. Dziś to ok. 17 proc. Niemało. I jeszcze jedno: w 2015 r. kobieta decydująca się na trzecie dziecko miała średnio 32,88 lat. W 2017 r. – 32,75 lat. – Zahamowany został wzrost wieku kobiet decydujących się na kolejne ciąże – ocenia prof. Szukalski.
Jeśli uznamy, że wykształcenie jest wyznacznikiem statusu społecznego, to zmiana ostatnich lat polega na tym, że nie ma radykalnej różnicy między kobietą z jednym (55 proc. skończyło studia), dwojgiem (54 proc.) lub trojgiem dzieci (42 proc.). Przepaść w tym zestawieniu zaczyna się od czwartego (27 proc. matek z wyższym wykształceniem) i piątego (18 proc.) potomka. – Trzeba jednak pamiętać, że dla pokolenia osób 40+ zdobycie wykształcenia było o wiele trudniejsze niż dla ludzi dekadę młodszych. Matki z większą liczbą dzieci to z reguły kobiety trochę starsze, co w jakimś stopniu tłumaczy ich gorsze wykształcenie – mówi prof. Piotr Szukalski.

Tyle dzieci, a takie inteligentne…

Maria Święcicka ma czworo dzieci. Najstarsze skończyło 7 lat, najmłodsze 3 miesiące. Ważny jest kontekst. Ona miała siedmioro, a mąż troje rodzeństwa. Jeszcze przed ślubem planowali mieć troje-pięcioro dzieci.
Z wykształcenia jest fizjoterapeutką uroginekologiczną. To wąska specjalizacja. Z szefową po ciąży umawiała się, że do pracy będzie wracać stopniowo. Jedna piąta etatu, dwie piąte, dopiero potem pół. I nigdy wcześniej, jak po roku. – Gdybym nie dostała takich warunków, pewnie w ogóle bym nie wróciła. Bo dla mnie ważny jest czas spędzany z każdym dzieckiem, gdy uczymy się siebie nawzajem – mówi.
Maria cały czas ma poczucie, że to jest komfort i wybór, na który może sobie pozwolić. Nie ze względu na 500 plus, tylko dobrze płatną pracę swojego męża. – Utrzymuje nas w pojedynkę, co na pewno obciąża psychicznie. Trudno o pełną elastyczność, gdy chodzi o wybór nowych ścieżek i trzeba ograniczyć ryzyko – podkreśla.
Gdy była w czwartej ciąży, jej mąż powiedział, że dla wielu znajomych odlecieli właśnie w kosmos. – Miał na myśli, że oni nie doświadczą nigdy tego, co my – ocenia. Jej rodzina nauczyła się sztuki wyboru. – Nie wyjeżdżamy za granicę, zresztą przelot samolotem z czwórką dzieci wydaje mi się abstrakcją. Często korzystamy z uprzejmości rodziny i znajomych, udostępniających nam domy w różnych częściach Polski. W ostatnie wakacje, kiedy byłam w czwartej ciąży, zabraliśmy dzieci na kilkudniowe wędrowanie od schroniska do schroniska, spływ kajakowy i przejechaliśmy rowerami Suwalszczyznę – mówi.
Mama 4 plus? – Myślę tu o swojej mamie. Wychowała ośmioro dzieci. Wszyscy mamy wyższe wykształcenie i kręgosłupy moralne. Osiem osób, które budują to społeczeństwo. Ta emerytura to może niewiele. Ale dla kogoś, kto nigdy nie dostał nic za swoją pracę, jest sprawiedliwością. Mama tak dużo ”wypracowała„ dla społeczeństwa – przekonuje.
Podobnie jest z 500 plus. Wraz z mężem mogą te pieniądze odłożyć na konto. Będą na dodatkowe zajęcia dla dzieci, może przydadzą się w sytuacji awaryjnej. Ale gdy przypomni sobie swój rodzinny dom, wie, że poszłyby na życie. Tata był nauczycielem, jego pensja była skromna. – Czasem musiałam zapomnieć o wycieczce klasowej… – wspomina.
Jej mama walczyła ze stereotypami. I ona dziś robi to samo. – Nawet w szkołach nauczycielom wyrywało się na zebraniach: kto by pomyślał, tyle ma pani dzieci, a takie inteligentne. Bo rodzeństwo wygrywało olimpiady – opowiada. A teraz? – Teraz powstał nowy społeczny odbiór dużej rodziny, który doprowadza mnie do szewskiej pasji. Gdy wsiadam do windy pod przedszkolem, słyszę uprzejme: ”To wszystko pani? Widać, że 500 plus działa„. Bardzo mi doskwiera, że ludzie obserwują moją rodzinę i przeliczają ją na złotówki.
Przekonuje, że dostrzega w tym nieco ludzkiej agresji, goryczy: wam dano, a nam nie. Widzi inne rozwiązania, które pomogłyby dużym rodzinom bez wystawiania ich na krytyczne oceny.
Po pierwsze, wliczanie urlopu wychowawczego do czasu pracy. Czyli forma ubezpieczenia i okresu składkowego niezależnie od tego, czy kobieta ma podpisaną umowę o pracę.
Po drugie, gdy kobieta rodzi dziecko, ojciec powinien z automatu, jeszcze na oddziale położniczym szpitala, przy wypisie dostać zaświadczenie, na podstawie którego występowałby o zwolnienie na zajęcie się pozostałymi dziećmi. – Bo dziś nie jest jasno powiedziane, czy właściwy dokument wystawia pediatra czy szpital, więc każdy odmawia, odsyłając do drugiego – wylicza.
Po trzecie, załóżmy, że matka na macierzyńskim czy wychowawczym zachoruje. Mąż nie może wziąć zwolnienia na dziecko, bo w końcu to ona jest na urlopie. Nawet jeśli ma 40 stopni gorączki.
Po czwarte, jeśli matka lub ojciec decydowaliby się na pracę w niepełnym wymiarze, żeby zajmować się dzieckiem, wówczas pieniądze, zamiast na program 500 plus, mogłyby trafiać na konto tej osoby, która rezygnuje z części etatu.
– Są jeszcze punkty piąty i szósty, choć one już bardziej orbitują w sferze marzeń – mówi Maria. I opowiada o nierzadkiej sytuacji, gdy matka wielodzietna musi pójść do lekarza z jedną z pociech. Zwykle jest tak, że trafia do gabinetu ze wszystkimi, bo co ma z nimi zrobić? Krzywe spojrzenia lekarzy i innych osób w poczekalni są aż nadto wymowne. Przydałby się więc pokój zabaw, przechowalnia dla maluchów przy przychodni. A punkt szósty? To jest właśnie ten kosmos: nieco więcej empatii.

Na naszych zasadach

– Mam sześcioro dzieci tu i czworo w niebie – mówi Monika Moryń. Jest też fotografką. Tematem jej zdjęć są m.in. wielodzietne matki. Dlaczego akurat one? – Dokładnie z tego samego powodu, dla którego rozmawiamy. Chcę odczarowywać stereotyp, że to umęczone kobiety z patologicznych rodzin, wiecznie pod kreską i w ogonku po zapomogę – odpowiada.
Przekonuje, że wielodzietność jest doświadczeniem ekstremalnym. Jeszcze kilkanaście lat temu miała inny pomysł na życie. Studiowała polonistykę, zaczęła robić doktorat. Nie planowała tak licznej rodziny. – Widziałam się w roli nauczycielki, może kierowniczki jakiejś szkoły – wspomina. Aż któregoś razu, gdy spodziewali się już pierwszego dziecka, usłyszała w Kościele, że kobieta jest powołana do macierzyństwa. – Miałam już zaplanowane, że po pół roku wracam do pracy, że moi rodzice zajmą się córką. Wtedy do mnie dotarło: marząc o wychowywaniu cudzych dzieci, porzucam własne.
Przekonuje, że wie, kim jest dzięki rodzinie. Poznaje siebie w ekstremalnych sytuacjach. Czasem brakuje jej opanowania w stosunku do zdrowych dzieci. Jednocześnie, gdy zajmuje się najmłodszym synkiem, który ma zespół Downa i poważną wadę serca, odnajduje w sobie pokłady cierpliwości.
Mąż Moniki jest informatykiem, zarabia bardzo dobrze. Program 500 plus nie jest im szczególnie potrzebny, a czasem ma wrażenie, że psuje atmosferę wokół dużych rodzin. Pamięta, jak wybrała się na spacer z dziećmi. Z naprzeciwka szedł człowiek z psami. Zwierzęta nagle rzuciły się w kierunku dzieci, które przestraszone zaczęły uciekać. Monika powiedziała wtedy kilka mocnych słów. W odpowiedzi usłyszała: ”A zabieraj pani stąd swoje 500 plus!„.
Te pieniądze traktują jako pomoc w opłacaniu czesnego za społeczną szkołę. Wybór miejsca, do którego poślą dzieci, był bardzo ważny. Bo decydując się na dużą rodzinę, chcieli mieć jak największy wpływ na wychowywanie. – Szkoła miała być przede wszystkim kontynuacją i uzupełnieniem tego, czego dzieci uczą się w domu, miejscem wyznawania tych samych wartości. Muszę mieć zaufanie do nauczycieli, programu – opowiada. Tak trafili w Katowicach na projekt Węgielek. Przedszkole, które od początku istnienia współpracuje ze Stowarzyszeniem Wspierania Edukacji i Rodziny STERNIK. – Zauważyłam, że lekcje w szkołach masowych organizowane są pod dziewczynki, z reguły ambitniejsze, chętniej angażujące się w pracę na lekcji. Chłopcy w tym wieku potrzebują mocniejszych bodźców, sportu, pozytywnej rywalizacji. W ramach projektu tworzony jest osobny program nauczania ze względu na płeć – tłumaczy.
Wybór przedszkola i szkoły nie był jedyną mocno przemyślaną decyzją w życiu rodziny. Ich dom długo był zamknięty na nowoczesne technologie, wszelkie tablety, komputery i komórki. – I to w domu informatyka – żartuje Monika. Niedawno podjęli jednak z mężem epokową decyzję, by kupić chłopcom konsolę i pozwolić im grać dwa razy w tygodniu, gdy wypełnią wszystkie obowiązki. – To nie jest kapitulacja, tylko drobne ustępstwo. Chowamy dzieci po swojemu, ale nie w oderwaniu od rzeczywistości – podkreśla.

Doktorat z macierzyństwa i biocybernetyki

Anna Marcisz ma pięcioro dzieci. Najmłodsza córka ma 10 miesięcy. Potem jest 3,5-letni syn, córki – 7 i 10 lat i najstarszy syn, który niedługo skończy 13 lat. To oznacza, że między najmłodszym i najstarszym potomkiem jest 12 lat różnicy. – Taki był boży plan – uśmiecha się.
Przyznaje, że bywa zmęczona, ale nigdy umęczona. Z każdy kolejnym dzieckiem coraz bardziej realizuje się w macierzyństwie. Po pierwszych ciążach starała się szybko wrócić do pracy. Rano rozwoziła dzieci do babci i przedszkola, po południu je odbierała. Spędzała osiem godzin w pracy i próbowała udowodnić sobie, że jest superbohaterką. Gdy na świecie pojawiło się trzecie dziecko, wróciła do pracy na pół etatu, a po urodzeniu piątego dziecka powiedziała: stop. – Jestem statystykiem, matematykiem, zajmuję się analizą danych. Lubię swoją pracę, ale na wszystko jest czas – mówi. Przekonuje, że elastyczny czas i praca zdalna to są rozwiązania dla niej. Na przyszłość. Bo na razie wychowuje dzieci i zajmuje się swoim doktoratem z biocybernetyki i inżynierii biomedycznej. – Moja pani profesor wspiera mnie i motywuje, wbrew krążącej opinii, że dzieci i praca naukowa nie idą ze sobą w parze. Teraz otwieram przewód doktorski, daję sobie maksymalnie dwa lata na napisanie pracy i obronę. Uczę się w nocy, gdy dzieci śpią, następnie kładę się i wstaję kilka razy na karmienie córki. Budzik nieubłaganie dzwoni o 6 rano. W tym trybie jestem w stanie działać przez trzy dni, potem muszę odespać. Pewnie dlatego nie idzie mi tak sprawnie jak innym studentom, którzy nie założyli jeszcze rodzin.
Dziś Anna jest dużo spokojniejsza. Dwa lata temu bank nie chciał przyznać jej rodzinie kredytu na budowę domu, przekonując, że nie będzie ich stać na spłatę rat. – Dzięki Bogu dochody mojego męża wzrosły i się udało – opowiada. Dom jest już w stanie surowym zamkniętym, do końca roku planują się przeprowadzić. A wtedy? Miejsca pod dachem jest dużo…
– Mieliśmy zawsze takie plany, długo przed 500 plus – podkreśla. Kiedy jednak pojawiło się to świadczenie, odetchnęła. Wcześniej wracała do pracy ze względów finansowych i to ją przytłaczało. Dziś do ich budżetu wpływa co miesiąc 2 tys. zł. – Dzięki temu mogę poświęcać czas dzieciom, a przy tym studiować.
Najstarszy syn i córki chodzą do szkoły założonej przez innych rodziców. Wszyscy tworzą wspierające się środowisko. Każda kolejna ciąża witana jest tu z radością. Ubranka i foteliki samochodowe krążą między rodzinami w ramach wymiany. – Kiedyś, gdy mieliśmy tylko troje dzieci, podwoziliśmy autem synka znajomych. Był szczerze zdziwiony, jak nas mało i jak tu cicho. Dziś w naszej rodzinie jest pięcioro dzieci, a u znajomych... ośmioro – uśmiecha się.