Zamiast ustawić się w kolejce po socjal, chcieli pokazać, że potrafią zadbać o rodzinę. Znaleźli lepszą pracę, przekroczyli magiczne progi o kilka złotych i stracili prawo do zasiłków. Zostali sami z przekonaniem, że w tym kraju zaradność nie jest w cenie.

Najpierw ZUS odebrał jej rentę, twierdząc, że w gruncie rzeczy jest zdrowa. – Nie ma to jak solidny kop od życia – mówi mi Marlena. Ma na utrzymaniu dziecko, a ojciec od dawna nie rwie się do płacenia alimentów. Musiała szybko znaleźć pracę. I gdy wydawało się jej, że staje na nogi, runęła na ziemię: minimalnie za wysokie zarobki sprawiły, że straciła prawo do wsparcia z Funduszu Alimentacyjnego. Ostatnio coraz częściej siada w kuchni, gdy syn już śpi, i zastanawia się, co dalej. – Za mało, żeby żyć, za dużo… – nie kończy zdania. – Gdybym może umiała kombinować, pewnie byłoby mi łatwiej. Prosta zaradność w tym kraju nie jest w cenie.

Ale po kolei. Marlena M. (inicjał prawdziwy) na początku sądziła, że to pomyłka. Pisała więc kolejne odwołania, m.in. do wiceburmistrza miasta, w którym mieszka. Tego, który w niedawnych wyborach przedstawiał się jako człowiek wrażliwy na sprawy społeczne. Obiecał, że się pochyli nad jej problemem. – I wymyślił: mogę złożyć podanie o rentę socjalną. Tę, którą właśnie ZUS mi odebrał. Oto dowód, jak wnikliwie przyjrzał się mojej sprawie – ironizuje.

Jest przekonana, że im bardziej próbuje być w życiu zaradna, tym mocniej za swoje starania obrywa. Od 17 lat choruje na cukrzycę typu 1, ma orzeczenie o niepełnosprawności, przez pięć lat była na rencie z ZUS. Dostawała nieco ponad 600 zł. Ale w czerwcu 2015 r. zakład wstrzymał ją, bo uznał, że się jej nie należy. Marlena poszła do ośrodka pomocy społecznej. Poprosiła o zasiłek do czasu, aż się gdzieś zatrudni. Okazało się, że sam ośrodek szuka ludzi, więc od września 2015 r. zaczęła w nim pracę. W maju 2016 r. została pozbawiona zasiłku rodzinnego na dziecko (niespełna 100 zł), bo przekroczyła kryterium dochodowe. – A zarabiałam najniższą krajową z 2016 r. – opowiada.

Powtarzała sobie „najważniejsze, że pracuję”. Czuła nawet, że to, co robi ma sens. Pomaga starszym, niedołężnym, ci chwalą ją za zaangażowanie. Niestety, dostała kilka nagród, za które płaci do dziś. Niestety? Wszystkie premie z 2016 r. wliczono do kolejnego okresu zasiłkowego do Funduszu Alimentacyjnego. W efekcie i tego wsparcia została pozbawiona. – Bardzo to odczułam, bo mając te 450 zł, mogłam dotrwać do wypłaty. Dziś, gdy zapłacę rachunki, wykupię lekarstwa – na insulinę, leki na ciśnienie i paski do glukometrów wydaję miesięcznie ponad 200 zł – zostaje mi 120 zł. Bo te kokosy, które zarabiam, to ok. 1,6 tys. zł – wylicza. Jej syn ma 11 lat. Jego ojciec trafił niedawno do zakładu karnego. Wcześniej, gdy trochę pracował, komornik ściągnął z niego na poczet zaległych alimentów raz 42 zł, innym razem 120 zł. I ostatnio, niespodzianka, całe 160 zł.

Marlena patrzy na tę sytuację z dwóch perspektyw. Swojej, osoby, która została pozbawiona świadczeń, i pracownika MOPS-u, który na co dzień obserwuje, kto występuje o zasiłki. – Tu, gdzie mieszkam, jest wiele młodych kobiet, które mają po kilkoro dzieci. Ich pęd do rodzenia nie ma wiele wspólnego z uczuciami macierzyńskimi. Stał się sposobem na życie. Wystarczy stanąć w kolejce po 500 plus, dodatek mieszkaniowy, obiady dla dzieci w szkole, dopłaty na opał z gminy – wylicza. Jej zdaniem państwo rozleniwiło młodych ludzi.

Wspomina kolejne eksperymenty polityków, dziennikarzy, a nawet artystów, które miały pokazać, czy potrafią przeżyć za wyjątkowo skromne dla nich pieniądze. Tych, co wybierając co podlejszą mortadelę, wczuwali się w sytuację ubogich. I relacjonowali potem z emfazą: „rezygnuję z samochodu, przesiadam się na rower”. Ogarnia ją złość, gdy o tym myśli. Bo co z opłatami za mieszkanie? Co z kupieniem dziecku butów, gdy w starych pękła podeszwa? Co z nagłymi sytuacjami, jak zwichnięta noga? – Wszystko kosztuje, a ja boję się wziąć zwykłe zwolnienie chorobowe. Bo przy wypłacie będzie o te kilka złotych mniej, a nie mam już z czego zrezygnować – mówi.

Czasem jej znajomi są szczerze zdziwieni, gdy opowiada, że nie przysługują jej świadczenia. – Jak to? Mamy przecież w końcu opiekuńcze państwo – słyszy. Do tego, że skoro sama pracuje w opiece społecznej, to z pewnością coś dla siebie „załatwiła”. Bo wie przecież, jak obejść zabezpieczenia systemu.

O czym marzy? Długo nie odpowiada, bo nie chce się rozkleić. – Chciałabym raz zabrać syna nad morze – odpowiada w końcu. – Tak, żeby mógł potem w szkole opowiadać, że był z mamą na wakacjach.

Strategia życia z zasiłku

– Nasz system karze zaradnych i uczciwych – ocenia Małgorzata Druciarek, kierowniczka Obserwatorium Równości Płci oraz analityczka w Instytucie Spraw Publicznych. Ma na myśli istniejące świadczenia w ramach programu „Rodzina 500 plus”, próg dochodowy do Funduszu Alimentacyjnego, planowaną ustawę Mama plus, a także podejście państwa do rodziców dzieci z niepełnosprawnościami. – Jest wiele matek, które staną głowie, by zapewnić bliskim jak najlepszy byt. Gdy zaczyna im się układać, państwo umywa ręce, odbierając świadczenia. W myśl zasady: tobie pomagać nie musimy, bo sobie radzisz – wyjaśnia.

Przekonuje, że w tym działaniu tkwi przedziwna logika. Bo to samo państwo lekką ręką scedowało na kobiety wiele ze swoich zadań. Uznało, że będą czuwały nad dziećmi, chorymi czy ludźmi starszymi. I założyło, że będzie to bezpłatna usługa. – Owszem, z miłości czy poczucia obowiązku potrafimy wiele zdziałać, ale do garnka nie włoży się ideałów – mówi Druciarek. I szybko zbija ewentualny argument, że państwa nie stać, by kobiece starania docenić. – Nie stać? 500 plus często trafia do rodzin, które tego wsparcia nie potrzebują, a nie dostają tej pomocy te, którym by się bardzo przydała. Z kolei próg dochodowy na pierwsze dziecko w tym programie prowadzi do patologii. Kusi szarą strefą tych, którzy zarabiają najmniej, są najgorzej wykształceni – tłumaczy.

Te słowa znajdują potwierdzenie w najnowszych zestawieniach dotyczących zasiłków rodzinnych. Lepsza sytuacja na rynku pracy i rosnące pensje powinny sprawić, że ich liczba spadnie. Tak się nie dzieje. W połowie tego roku było 2,25 mln osób pobierających zasiłki rodzinne – 16 tys. więcej niż rok wcześniej. Chodzi o świadczenia, jakie otrzymują rodziny spełniające kryteria dochodowe. Do końca października tego roku wynosiło ono 674 zł na osobę (w zeszłym roku było zamrożone). Również dane GUS o ubóstwie wskazują, że liczba zasiłków powinna spadać – dziś niespełna 5 proc. gospodarstw domowych nie jest w stanie zaspokoić swoich podstawowych potrzeb, podczas gdy w 2015 r. było ich 8,5 proc.

Jak to wytłumaczyć? Zdaniem ekspertów przybywa osób, które dostosowują decyzje życiowe do możliwości otrzymania świadczeń z budżetu. Nawet jeśli sama wysokość tych akurat zasiłków nie robi wrażenia. Obecnie to 95 zł miesięcznie na dziecko do piątego roku życia, 124 zł – do 18. roku i 135 zł na dziecko powyżej 18. roku kontynuujące naukę. Ale do tego dochodzą inne dodatki oraz świadczenie 500 plus, także na pierwsze dziecko. – Ludzie nauczyli się liczyć. Załóżmy, że on pracuje na budowie. Ona zostaje oficjalnie w domu, przy dzieciach. Mają ich trójkę. W ramach 500 plus dostają co miesiąc 1,5 tys. zł i ponad 300 zł z zasiłków rodzinnych. Bardziej opłaca się im więc ukrywać dochody, niż szukać lepszej pracy. Albo, po prostu, zarabiać na czarno – mówi Małgorzata Druciarek.

Jest jeszcze jeden efekt takiej polityki państwa: branie zasiłków przestało być czymś wstydliwym. Badania na temat kultury życia z zasiłków prowadziło kilka lat temu dla amerykańskiego National Bureau of Economic Research troje naukowców: Gordon B. Dahl, Andreas Ravndal Kostol i Magne Mogstad. Wzięli pod lupę norweski system rentowy. Ich wniosek? Dzieci wychowujące się w rodzinach żyjących z zasiłku z większym prawdopodobieństwem same będą go pobierać w dorosłym życiu niż dzieci z rodzin, które po niego nie sięgały. To prawdopodobieństwo wynosi 6 proc. w ciągu pięciu lat od opuszczenia domu, a w ciągu kolejnych 10 lat wzrasta do 12 proc. W przypadku osób, które nie wyniosły z domu kultury zasiłku, jest to 1 proc. Co ważne, jak podkreślali naukowcy, nie chodzi tu o dziedziczenie biedy, ale właśnie stylu życia.

Fanfary się skończyły

– Polskie rodziny oczekiwały wsparcia. Tak się stało, w centrum działań polityki społecznej znalazła się polityka rodzinna. Chcemy wesprzeć rodziców, którzy samotnie wychowują dzieci, ale przy okazji chciałam powiedzieć, że nakłady na samotnych rodziców w 2015 r. wyniosły 2,45 mld zł. W 2017 r. wydatki związane ze świadczeniami adresowanymi do samotnych rodziców – głównie mam – wzrosły trzykrotnie i są na poziomie 7 mld zł – przekonywała niedawno minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska, gdy rozliczała swój resort z ostatnich lat pracy. Przy okazji przypomniała, że od 1 stycznia 2019 r. będzie obowiązywał solidarnościowy fundusz wsparcia osób niepełnosprawnych. – Chcemy budować nowoczesny system wsparcia osób niepełnosprawnych, system, który uzupełniałby te systemowe braki. Mówimy tu o wsparciu osób niepełnosprawnych i rehabilitacji społecznej, zawodowej, ale też leczniczej i o promowaniu rozwiązań nowatorskich – opowiadała.

Poproszone o komentarz matki ze Stowarzyszenia Poprawy Spraw Alimentacyjnych „Dla Naszych Dzieci” zwracają uwagę na co innego: „Minister milczy na temat 52 tys. uprawnionych do alimentów dzieci, które w wyniku niskiego progu dochodowego przestały mieć możliwość korzystania z pomocy Funduszu Alimentacyjnego właśnie w latach 2015–2017” – napisały w e-mailu. Nie rozumieją, dlaczego państwo, zamiast wspierać je w niełatwym samodzielnym macierzyństwie, dokłada formalności, m.in. nakazując przedstawiać dodatkowe dokumenty (dotyczące uregulowanej kwestii alimentów) nie tylko, gdy ubiegają się o 500 plus na drugie, ale i pierwsze dziecko.

– Nie zamierzam całkowicie potępiać 500 plus, bo z pewnością wielu ludziom te pieniądze pomogły. W innych państwach istnieją podobne świadczenia adresowane do najuboższych rodzin, ale równolegle państwo prowadzi politykę aktywizującą. W wielu europejskich krajach zasiłki są stosunkowo wysokie, ale przyznawane czasowo, a towarzyszą im programy pomagające wrócić na rynek pracy. Niestety, tego rodzaju pomoc nie jest przedmiotem prac polskiego rządu – mówi Anna Karaszewska, socjolog zasiadająca w Radzie Rynku Pracy, ciele doradczym przy MRPiPS. I cytuje badania, które pokazują, że w pierwszym roku istnienia zasiłku 500 plus z rynku pracy odeszło ponad 100 tys. kobiet – głównie młodych, do 35. roku życia. Najczęściej gorzej wykształconych, z małych miejscowości. – Dla nich powrót na rynek pracy będzie szczególnie trudny. Istnieje olbrzymie ryzyko, że w przyszłości nie dostaną nawet najniższej emerytury. Podczas obrad Rady Rynku Pracy rozmawiałam na ten temat z kierownictwem resortu. Stąd wiem, że Ministerstwo Pracy zaprzecza tym wynikom, mówiąc, że są niewiarygodne – dodaje.

Ona jednak przekonuje, że dezaktywizacja zawodowa jest już faktem, a państwo swoimi decyzjami nie tylko zabija etos pracy i życiową zaradność, ale tworzy olbrzymi problem społeczny. – To dlatego, że rządzący zapędzili się w kozi róg – tłumaczy Anna Karaszewska. – Z jednej strony chcą być postrzegani jako wyłączni adresaci problemów społecznych, chcą być jedynymi budowniczymi poczucia bezpieczeństwa. Z drugiej – mają świadomość, że w bud żecie państwa brakuje funduszy. Stąd niespójność działania: programy socjalne uruchamiane wśród dźwięków fanfar przy jednoczesnym stawianiu tam, które ograniczają liczbę osób uprawnionych do subsydiów – mówi.

Mówią, że jestem taka zaradna, taka dzielna. A ja na to mam prostą odpowiedź: wejdź w moje buty choćby na tydzień i szybko zrozumiesz, że nie miałam wyjścia

Proszę, wejdź w moje buty

Kobieta, która straciła prawo do Funduszu Alimentacyjnego, bo przekroczyła próg dochodowy o 9 zł – zachciało jej się uczyć, dostała awans. Rodzina, którą pozbawiono 500 plus na pierwsze dziecko z podobnego powodu i równie śmiesznej kwoty. Gdyby się nie starali, a może jeszcze dogadali z pracodawcą, by część pensji otrzymywać pod stołem, życie toczyłoby się po staremu. – Jestem w teoretycznie lepszej sytuacji. Mam pełną rodzinę. Męża, który od zawsze ciężko pracował na nas wszystkich – mówi Iwona Hartwich. Ona zrezygnowała z pracy, by opiekować się niepełnosprawnym synem, Kubą. A potem urodziła drugie dziecko.

Ale to „lepiej” jest względne. Przekonuje, że odkąd pamięta, musiała walczyć. Ostatni głośny protest w 2018 r., w Sejmie, był kontynuacją tego z 2014 r. Cztery lata temu udało się uzyskać podwyżkę świadczenia pielęgnacyjnego dla rodzica, który całkowicie zrezygnował z pracy. – Wcześniej, od 2009 r., jeździliśmy na spotkania do Warszawy. Mieliśmy nadzieję na uznanie uzawodowienia opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Ale wtedy w głowach polityków zrodził się dylemat: co z urlopami? Kto was zastąpi? Nie znali pojęcia opieki wytchnieniowej, takiej, gdy w nagłych sytuacjach rodzica zastępuje na weekend lub kilka dni opiekun środowiskowy czy osoba wynajęta z firmy komercyjnej – opowiada.

magazyn 21.12.18 / Dziennik Gazeta Prawna

Gdyby miała wyliczyć, co obiecywali jej przedstawiciele różnych partii, kilku godzin by nie starczyło. Dlatego, jak mówi, nie ma sensu do tego wracać. Bo bezsensowności w systemie pomocy takim rodzinom jak jej jest wiele. Przykład? Jeszcze do niedawna renta socjalna dla osoby niepełnosprawnej wynosiła 84 proc. najniższej renty ZUS z tytułu całkowitej niezdolności do pracy. – Napisałam do minister pismo, zatytułowałem je: „84 proc. człowieka”. Minister najpierw odpisała, że nie są prowadzone żadne prace w kierunku podwyższenia renty socjalnej. A potem, w czasie ostatniego protestu, ten postulat został zrealizowany niemal natychmiast. Domyślam się, dlaczego. Gdyby fakt istnienia takiej niesprawiedliwości został nagłośniony, byłby wstyd na cały kraj – opowiada Hartwich.

W Polsce jest 5–7 mln osób niepełnosprawnych. Ale tych, którzy są niezdolni do samodzielnej egzystencji od urodzenia, jest ok. 280 tys. Ci ludzie nigdy nie znajdą pracy, nie zarobią na siebie. – Dlatego ostatnio w Sejmie prosiliśmy m.in. właśnie o dodatek na życie i nie mogę pojąć, czemu ten postulat nie został zrealizowany. Usłyszeliśmy za to, że próbujemy się dorobić, że jesteśmy terrorystami, że robimy z dzieci zakładników – wspomina. Znów przychodzi jej na myśl słowo „walka”. Ta o zdrowie syna była paradoksalnie łatwiejsza. Siedem bardzo ciężkich operacji, lata rehabilitacji, by Kubę dźwignąć z łóżka. – Trudniejsza okazała się walka z systemem socjalnym, bo nie chciałam biernie patrzeć na to, jak się traktuje w Polsce takich ludzi, jak mój syn – mówi. Doskonale pamięta, gdy po raz pierwszy mocno wezbrała w niej chęć buntu. Zrezygnowała z pracy, żyli z jednej pensji męża. A mimo to, aby dostać świadczenie pielęgnacyjne, trzeba było spełnić kryterium dochodowe. Udało się doprowadzić do jego zniesienia w 2009 r.

Czy ma satysfakcję? Nie patrzy na to w tych kategoriach. Kiedyś w ogóle nie nazwałaby siebie typem wojowniczki. Pamięta, jak w 2014 r. siedziała w kącie i płakała, czytając to, co o niej wypisywano. Że podczas protestu miała na sobie szalik za tysiąc złotych. – Kupiłam go na bazarku, kosztował z 10 zł – podkreśla. Podobnie wytykano jej telefon, torebkę, inną fryzurę. Wie, że gdyby siedziała cicho, zaoszczędziłaby sobie tych atrakcji. Dlatego dziś także czyta, słucha, ale już nie rozczula się nad sobą. Ostatnio przybyło osób, które doceniają jej determinację. – Mówią, że jestem taka zaradna, taka dzielna w domu i środowisku osób niepełnosprawnych – mówi, nie kryjąc ironii. – A ja na to mam prostą odpowiedź: wejdź w moje buty choćby na tydzień i szybko zrozumiesz, że nie miałam wyjścia.