Trzeba zatrzymać wzrost nierówności dochodowych i zwiększyć aktywność zawodową. Ale to może być cios dla budżetu.
Taki może być skutek realizacji wyborczych zapowiedzi, jakie już składają największe partie wyborcze. Rządzące Prawo i Sprawiedliwość i opozycyjna Platforma Obywatelska właśnie ze wzrostu płac zamierzają uczynić swój najważniejszy oręż w zbliżającej się kampanii.
– Popieram pomysł budowy klasy średniej. Pytanie, czy mówimy o rzeczywistej zmianie programu, czy tylko o manewrze przedwyborczym. To musi być realizowane konsekwentnie, a nie ogłaszane niespełna rok przed wyborami, gdy warunki gospodarcze mogą się wkrótce zmienić – podkreśla ekonomista prof. Witold Orłowski.
– Mocny akcent w zapowiedziach obu partii jest postawiony na kwestię zmniejszenia obciążeń wynagrodzeń. Dobrze, że ten temat jest poruszany po różnych stronach politycznego sporu. Polska wyróżnia się tu niekorzystnie na tle krajów rozwiniętych – zauważa Łukasz Kozłowski z Federacji Przedsiębiorców.
Jakie będą gospodarcze skutki wypełnienia tych deklaracji?
Dla rynku pracy to dobra wiadomość. Jest szansa na zwiększenie wskaźników aktywności zawodowej. Jak pokazują ostatnie dane GUS, liczba osób biernych zawodowo spada, ale nadal przekracza 13 mln. W części powodem bierności może być dostosowanie do programów socjalnych czy transferów takich jak 500 plus.
– Obecny system nie zachęca do podejmowania aktywności zawodowej osób o niższym wykształceniu, niskich kwalifikacjach czy o krótkim stażu pracy. Dlatego polityka, która prowadzi do zmniejszenia obciążeń wynagrodzeń takich osób, jest krokiem we właściwym kierunku – mówi Łukasz Kozłowski.
W tym kierunku idą zapowiedzi działań PiS – zmniejszenia obciążeń podatkowych dla zarabiających poniżej przeciętnego wynagrodzenia, czy propozycje PO dopłat do pensji dla osób zarabiających do dwukrotności minimalnej płacy.
Takie pomysły wspierają także zatrudnianie na etat. – Propozycje zmierzające do zwiększenia najniższych płac trzeba dobrze ocenić. To mocny bodziec do podejmowania pracy. Zwłaszcza dla kobiet, wśród których liczba biernych zawodowo jest dziś duża – podkreśla dr Michał Brzeziński z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego.
Kolejny pozytyw to szansa na odwrócenie procesu powiększania się dysproporcji między najwyższymi i najniższymi płacami. Według danych OECD w latach 2014–2017 pod tym względem Polska należała do czołówki państw organizacji. Wzrost średnich płac był w tym okresie o 0,6 pkt proc. wyższy od wzrostu mediany (poziomu płac, który przekracza połowa pracujących). Badanie Eurostatu z 2016 r. wskazywało, że różnica między najwyższymi zarobkami i najniższymi w Polsce była największa w Europie.
Brzeziński zwraca uwagę, że od czasu przeprowadzenia tych analiz nieco się w Polsce zmieniło. Duży popyt na pracę połączony z szybkim tempem podwyżek płacy minimalnej mogły zniwelować te dysproporcje – ale ich nie zlikwidowały. – Dlatego takie pomysły jak dopłaty do pensji poniżej średniej krajowej to dobre rozwiązanie. Jest ono stosowane w wielu krajach na Zachodzie. I działa – podkreśla ekonomista.
Ale obniżenie podatków czy uruchomienie dopłat będzie kosztowne. Zwłaszcza gdyby zbiegło się w czasie ze spowolnieniem koniunktury. Wtedy budżet znalazłby się w opałach: wpływy z podatków, mniejsze przez wyhamowanie gospodarki, dodatkowo by spadły.
– Trzeba przemyśleć czas wprowadzenia tych rozwiązań. Gdyby miały obowiązywać od 2020 r., to byłby problem. Wtedy wzrost gospodarczy wyhamuje do ok. 3 proc. I trudno będzie znaleźć oszczędności, którymi dałoby się uzupełnić tak duże uszczuplenie dochodów – mówi Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium.
Mielibyśmy powtórkę z lat 2009–2010. Wtedy kryzys spowodował spadek dochodów budżetu. Pogłębiła to uchwalona wcześniej obniżka podatku PIT, która kosztowała 8 mld zł w skali roku.
– Niezależnie od tego, kto będzie rządził za rok, przez kolejną kadencję raczej będzie się zmagać z problemami długu i deficytu, a nie – na co wydać pieniądze. Okres, kiedy można było prowadzić taką politykę, został spożytkowany na politykę adresowaną do najniżej zarabiających, co przyczyniło się do redukcji ubóstwa. Nie krytykuję tej polityki, ale nie da się zjeść ciastka i mieć ciastko – pointuje prof. Witold Orłowski.