Dzieje ustawy znoszącej limit 30-krotności składek na ubezpieczenia społeczne to kliniczny obraz tego, jak nie należy wprowadzać zmian systemowych. Projekt pojawił się jakby był efektem kaprysu. Dotyczył sprawy fundamentalnej: zmiany sytemu emerytalnego, a wniesiony został z dnia na dzień i uchwalony w ciągu miesiąca. Wszystko to działo się przy dobrej sytuacji w gospodarce, gdy w Sejmie procedowany był budżet na kolejny rok, nie istniały więc przesłanki do takich ekspresowych działań. W efekcie doszło do sytuacji, w której rząd błyskawicznie przeforsował pomysł, by potem cieszyć się, że prezydent wysłał go do TK i modlić, by ten ostatni go uchylił.
Trudno o jaskrawszy przykład reform na gwizdek. Jeśli chcemy zmieniać kawałek rzeczywistości i wiemy, że skutki naszych propozycji będą wybiegały kilkadziesiąt lat do przodu, to najpierw powinna być propozycja, potem dyskusja, a dopiero w następnej kolejności decyzja. W tym przypadku najwyraźniej najpierw była decyzja, potem na jej podstawie powstała propozycja, a do dyskusji doszło, gdy było już za późno.
Obecny rząd krytykuje gabinet PO-PSL za przeprowadzenie zmian w OFE jako doraźnych i antysystemowych. Na pewno główną intencją tamtych inicjatyw była korekta sytemu pod kątem interesu finansów publicznych. Tyle że przy działaniach wokół zniesienia 30-krotności dyskusje wokół OFE sprzed kilku lat można uznać niemal za modelowe.
System emerytalny jest zbyt poważną sprawą, by traktować go tak niepoważnie. Propozycja rządu od początku była niesprawiedliwa, antysystemowa i nieskuteczna.
Ten ruch byłby niesprawiedliwy, bo zniesienie 30-krotności to nie – jak sobie mogli myśleć autorzy – dociążenie najbogatszych, ale uderzenie w dobrze, choć nie najlepiej zarabiających Polaków. I to takich, którzy pracują na etatach, więc płacą najwyższe składki na ZUS. Ustawa nie miała dotyczyć osób, które prowadzą działalność gospodarczą, a zwłaszcza tych, które są na liniowym PIT. Właśnie w tej grupie są ludzie o najwyższych dochodach. Nie ma co się oszukiwać: sporą część z nich trudno określić jako przedsiębiorców. Osoba na etacie zarabiająca dziś powyżej 12 tys. zł, czyli wchodząca w 30-krotność, odprowadzi rocznie 46 tys. składek i podatków. Miesięcznie zarobi więc przeciętnie 8,1 tys. zł. Tymczasem samozatrudniony o identycznym dochodzie dostanie o 1 tys. zł więcej, olbrzymie korzyści ma też jego pracodawca. To pokazuje, że 30-krotność byłaby karą dla tych, którzy nie optymalizują podatków ani składek.
Wprowadzenie tego rozwiązania byłoby antysystemowe, bo jak zwracają uwagę specjaliści od systemów ubezpieczeń społecznych, napędziłoby ono zróżnicowanie w emeryturach. Może mało osób o tym wie, ale dziś to system emerytalny działa na rzecz zmniejszania nierówności dochodowych, czyli słynnego wskaźnika Giniego. Zniesienie limitu składek spowodowałoby wzrost części świadczeń, bo dziś 30-krotność działa jak gilotyna. Doszlibyśmy do sytuacji, w której waloryzacja najwyższych emerytur byłaby na poziomie najniższych świadczeń. W obliczu sytuacji, w której spora część świadczeń będzie niska, rodziłoby to postulaty, by „przyciąć tym bogatym”. A gdyby któryś z rządów zdecydował się na taki krok, to trudno powiedzieć, na jakim poziomie świadczenia skończyło się cięcie. Inaczej mówiąc: kto zostałby zaliczony dobogatych.
Dlaczego zmiana mogłaby okazać się nieskuteczna? Bo część osób, które by się jej obawiały, mogłaby uciec w samozatrudnienie. A to z jednej strony zmniejszyłoby planowane wpływy, z drugiej strony byłoby demoralizujące dla reszty i ją także zachęcało do kombinowania.
To wszystko pokazuje również, że jest wiele fundamentalnych wyzwań: obszarów, które faktycznie wymagają decyzji i które powinny być naprawione.
Skoro system jest niesprawiedliwy, jeśli chodzi o obciążenia, to powinny nastąpić zmiany, które spowodują, że składki będą płacone w dużo bardziej powszechny sposób. Można to osiągnąć, oskładkowując umowy o dzieło i zastanawiając się nad zwiększeniem obciążeń dla osób o wyższych dochodach na działalności gospodarczej. Co ciekawe, i w tej, i w poprzedniej kadencji Sejmu był taki pomysł. Chodzi o propozycję jednolitej daniny.
Kolejna luka systemowa to rosnąca liczba niskich emerytur. Lekarstwem na to także może być upowszechnienie płacenia składek od różnych typów umów i aktywizowanie zawodowe kobiet, bo to one zagrożone są najbardziej. Pomóc mogłoby także wydłużenie wieku emerytalnego, tyle że na to obecnie nie ma raczej szans.
Przed rządem dwie drogi. Jedna to faktyczna naprawa systemu, czyli zwiększenie jego spójności. Druga to dalsza segmentacja, czyli psucie, a takim właśnie pomysłem było zniesienie limitu. Ta druga droga to przyspieszenie wizji, w której coraz większe zróżnicowanie świadczeń i rosnąca liczba niskich emerytur powodują coraz głośniejsze żądania „systemu sprawiedliwego”, czyli płacącego wszystkim porówno.