Zachęty do urodzenia dziecka są kosztowne, a ich skuteczność jest znikoma? Bardzo prawdopodobne. Ale i tak musimy je wdrażać. Tylko mądrze i bez uprzedzeń.
Trzysta zł na wyprawkę szkolną dla każdego ucznia, premia za szybkie urodzenie drugiego dziecka, emerytura dla kobiet, które nie pracowały zawodowo, bo wychowały liczne potomstwo. To tylko przykładowe propozycje kolejnych rozwiązań prorodzinnych, których wdrożenie zapowiedział rząd. A tych już obowiązujących jest niemało – becikowe, urlopy ojcowskie i rodzicielskie, obniżanie wymiaru czasu pracy po powrocie z opieki nad dzieckiem oraz sztandarowy projekt partii rządzącej – 500+. Prowokuje to pytanie o skuteczność tych wszystkich uprawnień i programów. Skoro kosztują kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie, to warto przeanalizować ich realny wpływ na sytuację demograficzną.
Z perspektywy krajowej efekty ich wdrażania na razie prezentują się marnie. Becikowe wprowadzono w 2006 r., urlopy dla ojców i wydłużony macierzyński – w 2009 r., a urlopy rodzicielskie – w 2013 r. W tym czasie wskaźnik urodzeń zmienił się nieznacznie – w 2005 r. wynosił 1,24 dziecka na kobietę, a w 2015 r. – 1,32 (aby ludności nie ubywało, konieczne jest osiągnięcie wskaźnika 2,1 – wówczas gwarantowana jest wymiana pokoleń). Najlepiej prezentuje się 500+: w ciągu dwóch lat jego wdrażania (2016–2017) wskaźnik wzrósł z 1,32 do ok. 1,42–1,45 w 2017 r. To wyraźnie skok, ale do poziomu dzietności, który gwarantuje odwrócenie negatywnych trendów demograficznych, wciąż jest daleko.
Aby ocenić efektywność inwestowania w rodzinę, koniecznie trzeba jednak przeanalizować politykę wspierania dzietności w innych krajach, bo wiele państw ma w niej znacznie dłuższe tradycje. Przez długi czas dowodem na skuteczność zachęt do rodzenia dzieci był przypadek Francji. Kraj ten jest europejskim liderem pod względem wsparcia dla rodziców. Różne formy pomocy, jak ulgi podatkowe czy świadczenia rodzinne, stanowią 13,7 proc. przeciętnego wynagrodzenia osiąganego w tym kraju (dane PwC). Takie działania przynosiły efekty – dzietność utrzymywała się na bardzo wysokim, jak na Europę, poziomie. W 2010 r. zbliżyła się do poziomu gwarantującego wymianę pokoleń (2,03). Ale od tego czasu coś się w tej machinie zacięło. Przez ostatnie siedem lat wskaźnik spada – według wstępnych prognoz w 2017 r. osiągnął już tylko poziom 1,88 dziecka na kobietę. Wizja wymiany pokoleń oddala się. Co więcej – nie jest to przypadek odosobniony. Podobne problemy ma Szwecja, której polityka prorodzinna uchodziła przez długi czas wręcz za wzorcową. Spadek wskaźnika dzietności w tym kraju jest niemalże identyczny jak w przypadku Francji – z 1,98 w 2010 r. do 1,85 w 2016 r.
Nie są to oczywiście ewidentne dowody na to, że polityka prorodzinna nie ma sensu. Ale jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że np. Wielka Brytania udziela rodzicom proporcjonalnie 4,5 razy mniejsze wsparcie niż Francja i osiąga tylko nieznacznie niższy wskaźnik dzietności (1,92 w szczytowym 2010 r. i 1,79 w 2016 r.)? Bułgaria zajmuje ostatnie miejsce wśród unijnych krajów pod względem poziomu wsparcia dla rodziców – wydaje na pomoc dla nich proporcjonalnie 68 razy mniej niż Francja. Ale to tu wskaźnik dzietności rośnie od 2013 r. – z 1,48 do 1,54.
Wystarczy przyjrzeć się danym dotyczącym dzietności, aby dostrzec, że nie ma w tym nic dziwnego. O liczbie urodzeń i tendencjach w tym zakresie wciąż przesądzają przede wszystkim względy kulturowo-historyczne, a nie państwowe zachęty. Liczba urodzeń podlega naturalnym cyklom wzrostu i zahamowania. W minionych dekadach stosunkowo szybko rosła liczba ludności Europy Zachodniej, czyli Francji, Wielkiej Brytanii, Holandii, Belgii. Obecnie wchodzą one w fazę regresu – wszystkie od 2010 r. odnotowują spadek wskaźnika dzietności. Identyczna tendencja dotyczy krajów skandynawskich, które pomimo rozbudowanych systemów prorodzinnych odnotowują spadki wskaźnika dzietności – największy w Finlandii: z 1,87 w 2010 r. do 1,57 w 2016 r. Odwrotnie jest w Europie Środkowej. Po dramatycznym spadku urodzeń na przełomie wieków (na co wpływ miała transformacja polityczno-gospodarcza) wskaźnik dzietności rośnie we wszystkich państwach regionu. Dotyczy to zarówno tych krajów, które prowadzą kosztowną politykę prorodzinną (np. Węgry, europejski wicelider pod względem wydatków na rodziców), jak i tych, które wydają na ten cel znacznie mniejsze środki (np. Słowacja i Czechy proporcjonalnie dwa razy mniej niż Węgry, Rumunia – 3,5 razy mniej).
Dobrym przykładem w tym kontekście są Niemcy. Od lat prowadzą kosztowną politykę prorodzinną, ale przez długi czas nie przynosiła ona efektów – liczba ludności nie rosła (w niemieckich mediach pojawiły się obawy, że wkrótce Francja stanie się najludniejszym państwem UE). Wskaźnik dzietności przez długi czas utrzymywał się na poziomie ok. 1,3 dziecka na kobietę, ale od 2009 r. rośnie – do poziomu 1,60 w 2016 r. Te dane dobitnie wskazują, że o kształcie rodziny decyduje przede wszystkim mentalność społeczna oraz kulturowe, historyczne i ekonomiczne dziedzictwo. Czy zatem prowadzenie polityki prorodzinnej ma w ogóle sens, skoro jest ona tak kosztowna, a jej efekty są – co najwyżej – ograniczone?
Owszem. Przede wszystkim dlatego, że założenie rodziny i posiadanie dzieci jest tak osobistą i ważną decyzją, która bywa jednocześne czesto przypadkowa, że wymyka się analizom i badaniom. Bardzo prawdopodobne jest to, że Francja wydaje prawie pięć razy więcej pieniędzy na pomoc rodzicom niż Wielka Brytania, a jedynym tego efektem jest to, że rodzi się o kilka procent więcej Francuzów niż Brytyjczyków. Ale nikt nie jest w stanie udowodnić, że gdyby nad Sekwaną nie funkcjonał rozbudowany system wsparcia, to rodziłoby się tam tylko nieco mniej dzieci. Możliwe, że pod względem dzietności Francja przez lata byłaby w tyle za Zjednoczonym Królestwem.
Trzeba też pamiętać, że polityka prorodzinna to system naczyń połączonych i niełatwo ocenić jej rzeczywisty wpływ na dzietność. To przecież nie tylko ulga podatkowa albo comiesięczna wypłata 500 zł na dziecko. Jej elementem jest też wspieranie instytucjonalnej opieki nad dzieckiem, pomoc w nabywaniu lub wynajmie mieszkań, promowanie elastycznego czasu pracy rodziców, tworzenie przyjaznej atmosfery dla rodzin w miejscu pracy i instytucjach publicznych. Te czynniki też mają wpływ na podjęcie decyzji o posiadaniu potomstwa.
Skutkiem polityki prorodzinnej są też przemiany społeczne i kulturowe, a te – jak wskazuje analiza powyżej – mają decydujące znaczenie w kwestii dzietności. Gdy 10 lat temu w Polsce wprowadzano urlop ojcowski, z wielu stron (w tym także posłów) pojawiały się uwagi, że to genderowe pomysły i zagrożenie dla tradycyjnego modelu rodziny. Dziś nikt nie kwestionuje tego rozwiązania, a coraz więcej mężczyzn korzysta z dwutygodniowej przerwy na opiekę nad dzieckiem. Nawet jeśli zachęty do posiadania potomstwa nie są tak skuteczne, jak marzy się politykom, to i tak warto je wdrażać, bo wyzwania demograficzne, jakie stoją przed Europą – gwałtownie starzejące się społeczeństwo, groźba niewydolności systemów ubezpieczenia społecznego i spowolnienie dynamiki rozwoju gospodarczego – wymagają natychmiastowych działań. Nie stać nas na to, by nic w tej sprawie nie robić.
Warto jednak przynajmniej starać się, aby ta polityka była racjonalna, bo tylko wtedy może być efektywna. W tym kontekście niestety nie najlepiej wypadają najnowsze rządowe pomysły. Wydawało się, że do polityków powoli dociera świadomość skutków ubocznych, jakie może wywołać nierozważne szafowanie rodzicielskimi przywilejami.
W przypadku Polski wyraźnym problemem jest dezaktywizacja zawodowa kobiet. Kolejne uprawnienia (długie urlopy i świadczenie 500+) ułatwiają rezygnację z pracy zawodowej i pozostawanie z dziećmi w domu (Polska pod względem aktywności zawodowej kobiet zajmuje odległe, 23. miejsce, wśród krajów UE). A to strata dla gospodarki, zwłaszcza w okresie coraz bardziej widocznego braku rąk do pracy. Na dodatek podejmowanie aktywności zawodowej przez kobiety ma też wpływ na dzietność – w krajach o wyższych wskaźnikach zatrudnienia rodzi się więcej dzieci. Państwo powinno więc ułatwiać Polkom podejmowanie pracy lub utrzymanie jej po urodzeniu dziecka. Rozwiązania zaproponowane przez rząd w ramach programu „Mama+” nie realizują jednak tego celu. A wydłużanie urlopu macierzyńskiego w razie szybkiego urodzenia drugiego dziecka lub emerytura dla kobiet, które nigdy nie były zatrudnione i skupiły się na wychowaniu dzieci, zachęcają raczej do bierności zawodowej (choć oczywiście zrozumiały jest sam cel tych rozwiązań; w szczególności chęć zabezpieczenia kobiet, które poświęciły się wychowaniu).
Pierwsza z wymienionych propozycji jest też nietrafiona z innego powodu. Ze wstępnych danych GUS za 2017 r. wynika, że zwiększa się liczba urodzeń drugich i kolejnych dzieci, a spada liczba kobiet decydujących się na urodzenie pierwszego potomka. Realną zachętą do urodzenia kolejnych dzieci jest już program 500+. Przede wszystkim państwo powinno więc teraz zadbać o ułatwienia dla tych kobiet, które po raz pierwszy podejmują decyzję o zostaniu mamą. Tymczasem rząd chce przyznawać kolejne przywileje z tytułu urodzenia drugiego dziecka (wydłużony urlop macierzyński). Oczywiście może bronić się twierdzeniami, że wsparciem dla rodzących po raz pierwszy będą np. ułatwienia dla matek studentek, ale to znacznie mniej istotne rozwiązania niż dłuższy, płatny urlop na dziecko.
Dziennik Gazeta Prawna
Rządzącym znów zabrakło wyobraźni. Tych nieracjonalnych – z punktu widzenia dzietności – decyzji było w ostatnim czasie więcej. Wystarczy wspomnieć rezygnację z rządowego programu dofinansowania zapłodnienia in vitro i krytyczne stanowisko Polski w sprawie projektu dyrektywy, który miałby zwiększyć uprawnienia rodzicielskie mężczyzn (aby nie wykluczać kobiet z rynku pracy). Jednocześnie brakuje rozwiązań, które są uzasadnione, łatwe do wdrożenia i nie powodują kosztów. Z badań wynika, że jednym z najistotniejszych ułatwień dla rodziców jest możliwość elastycznego wykonywania obowiązków zawodowych. Tymczasem kodeks pracy wciąż nie umożliwia np. okazjonalnej pracy z domu – choć taki pomysł popierają pracodawcy i związki zawodowe.
Wystarczy zatem lepiej diagnozować potrzeby opiekunów, wyciągać wnioski z dotychczasowych działań, porzucić ideologiczne uprzedzenia i nie traktować zachęt wyłącznie jako narzędzia do nabijania politycznego kapitału. Wtedy polityka prorodzinna będzie miała sens.