Ma być sprawnie, szybko i tanio. Do tego sprowadza się w naszym kraju system opieki zastępczej nad dziećmi. A prawo? A przepisy? Są, pełne szlachetnych założeń. Ale zawsze można je zmienić lub twórczo interpretować.
MAGAZYN WEEKENDOWY / Dziennik Gazeta Prawna
Najważniejsze jest dobro dziecka. To zdanie politycy – niezależnie od partyjnej opcji – powtarzają od lat. Tworzą więc prawo mające chronić maluchy, które z różnych względów nie mogą mieszkać z biologicznymi rodzicami. Ale to jedynie w teorii. – Sytuacja jest co najmniej zaskakująca. Powstają ustawy i rozporządzenia, których jednak się nie przestrzega, a z czasem modyfikuje pod rzeczywistość. To jedyny obszar legislacyjny w naszym kraju, w którym coś takiego ma miejsce – mówi Joanna Luberadzka-Gruca, ekspertka Koalicji na rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej. I tak np. ustawa o pieczy zastępczej określa, że do domów dziecka nie mogą być kierowane osoby poniżej 10. roku życia. Tymczasem z danych Rady Ministrów wynika, że w instytucjonalnej pieczy przebywa 293 dzieci poniżej roku, 781 w wieku 1–3, wreszcie 1243 w wieku 4–6 lat. A ile dokładnie jest tych między 7. a 10. rokiem życia, nie można stwierdzić, bo zestawienie obejmuje osoby od 7 do 13 lat (6094).
– Małe dzieci bezwzględnie nie powinny tam trafiać – mówi Marek Michalak, rzecznik praw dziecka. – Od lat apeluję do kolejnych przedstawicieli rządów, resortów i władz samorządowych o tworzenie i wspieranie wszelkich form opieki o charakterze rodzinnym. Ale także o to, by dzieci w placówkach instytucjonalnych przebywały możliwie najkrócej, a do sędziów rodzinnych o to, aby regulowali na sytuację prawną bez zwłoki.
Te apele jednak na niewiele się zdają. Bo wśród tych tysięcy dzieci aż 257 trafiło do instytucjonalnej pieczy z naruszeniem wszelkich przepisów. Albo inaczej – wszystkie przepisy interpretowano na ich niekorzyść.
Niestety, to niejedyny lekceważony paragraf i niejedyna omijana ustawa. Lista zaniedbań jest dłuższa. – Nie o samo prawo tu chodzi, ale o elementarne myślenie podczas jego stosowania – podkreśla Sylwia Łysakowska z Mazowieckiej Fundacji Rodzin Zastępczych. Opowiada historię trzyletniego chłopca. Został odebrany matce, bo dalsze przebywanie z nią pod jednym dachem zagrażało jego zdrowiu i życiu. Trafił do domu dziecka. W tym czasie mama postanowiła o niego walczyć. Znalazła pracę, poszła na odwyk. Po roku sąd orzekł, że syn może wrócić do niej na próbę. Kobieta tak się ucieszyła, że postanowiła to opić i zaprosiła sąsiadów. Szybko wróciła do starych nawyków, a chłopiec – do domu dziecka. Po roku dostała kolejną szansę, którą również zaprzepaściła. W efekcie, zanim jej dziecko skończyło osiem lat, przeszło przez pięć różnych placówek. Z każdej po kilku miesiącach było zabierane. Nikt nie wpadł na pomysł, by za drugim, trzecim czy czwartym razem kierować chłopca do miejsca, które już zna. – Dziś ten mały człowiek nie ufa już nikomu, jest zamknięty w sobie, reaguje agresją. To jego system obronny na traumę, jaką zafundował mu system – mówi Sylwia Łysakowska.
Oczy szeroko zamknięte
W 2004 r. weszła w życie ustawa o pomocy społecznej. Mówiła, że do 2006 r. wszystkie domy dziecka zredukują liczę podopiecznych do 30. Bo istniały placówki przewidziane na setkę dzieci lub więcej. To zadanie nałożono na powiaty i samorządy. – Założenie było szczytne, ale od początku mało realistyczne – ocenia Joanna Luberadzka-Gruca. – Jednak ktoś, kto takie prawo forsował, miał chyba jakiś plan, by je realizować.
Ale od 2006 r. zaczęły się naciski na parlamentarzystów, by termin przesunąć. Wydłużono więc czas do końca 2010 r. Jak przekonywano „dla dobra dzieci”. – To był pierwszy sygnał, że nie trzeba się tak bardzo przejmować tym, co stoi w prawie. Jak się nie uda, to i tak można wydać nowy przepis i pozamiatane. Część samorządów wzięła sobie sprawę do serca, a część nie kiwnęła palcem. Owszem, były deklaracje, że działają, że próbują. Ale nie sztuką jest robić „coś”. Sztuką jest przeprowadzić diagnozę, zaprosić do współpracy instytucje, organizacje pozarządowe i wspólnie zastanowić się, jak osiągnąć cel. W Gdyni to się udało. To jedyny samorząd w Polsce, który otworzył całkowicie bezpłatne centrum terapii dzieci z FAS (alkoholowy zespół płodowy). Od miejskich urzędników po pracowników MOPS – wszyscy działają tu konsekwentnie – mówi Luberadzka-Gruca. Jednak takie nastawienie czyni Gdynię samotną wyspą na mapie kraju. Znacznie częściej samorządy stosują uniwersalną wymówkę: brak środków i długa lista zadań nałożonych przez organy centralne.
Kolejną systemową fikcją są domy małego dziecka, które właściwie nie istnieją w polskim prawie. Od 2004 r. zaczęto je przekształcać w ogólne domy dziecka. Dziś powinny być już tylko koszmarem z przeszłości. – Zezwolenie na działanie takich placówek wydają urzędy wojewódzkie, czyli organy administracji centralnej. Jasne, że z dnia na dzień nie da się rozwiązać problemu, ale nie robić nic to potworne zaniedbanie. A wystarczyłoby np. wprowadzenie zapisu, że placówkom, w których dzieci poniżej siódmego roku życia stanowią więcej niż połowę wszystkich podopiecznych, cofana jest zgoda na długoterminowe działanie. Postawienie w stan likwidacji oznaczałoby, że instytucja może nie przyjmować nowych. Tymczasem dziś nie może odmówić przyjęcia dziecka, które zostało skierowane do danego miejsca przez sąd – dodaje Joanna Luberadzka-Gruca. Pytana o to, ile jest w skali kraju takich molochów z małymi lub bardzo małymi dziećmi, odpowiada: kilkadziesiąt. Jednak to tylko szacunki, bo nikt nie prowadzi dokładnych statystyk. W Warszawie są dwa, w Łodzi cztery lub więcej. Brakuje chętnych, by taką kontrolę przeprowadzić. Dlaczego? – Nie jestem zwolenniczką, by każdy zapis był obwarowany sankcją. Czasem jednak wyraźne konsekwencje są jedynym wyjściem. Ustawa z 2012 r. wprowadziła zapisy, że jeśli dziecko ma uregulowaną sytuację prawną, a mimo to nie zostało zgłoszone do adopcji, to osoba winna temu zaniedbaniu ponosi karę, z dyscyplinarnym zwolnieniem włącznie. I nagle trwający latami problem zniknął. Być może więc należałoby wprowadzić podobne sankcje wobec osób, które decydują o umieszczeniu w domach dziecka osób poniżej 10. roku życia – zastanawia się. Zaraz jednak dodaje, że pewnych rzeczy nie da się zrobić centralnie. – Mamy 1,7 tys. wolnych miejsc w rodzinach zastępczych. Mamy też małe dzieci w opiece instytucjonalnej. Gdyby przemieścić je z miejsca na miejsce, to w ciągu tygodnia można by rozwiązać problem. Ale diabeł tkwi w szczegółach, bo np. dziecko i potencjalna rodzina są w innych powiatach. Tymczasem brakuje centralnego rejestru na poziomie województwa czy kraju. Baza danych jest tylko lokalnie. Ale jest i kolejna trudność. Ten powiat, który ma do oddania dziecko, i ten, na którego terenie znajduje się rodzina, powinny podpisać porozumienie. A o to nie jest łatwo, bo często jedne powiaty nie przyjmują „cudzych” dzieci i trzymają wolne miejsca dla „swoich”. Taka sytuacja wymaga zmian legislacyjnych, ale niezwykle ostrożnych. Bo nie o to chodzi, by jeden samorząd wysługiwał się drugim.
Kwadratura koła
Wszystkich rodzin zastępczych w Polsce jest 40 tys., z czego tych niespokrewnionych – blisko 15 tys. W tym 250 rodzin specjalistycznych, do których mogą trafiać dzieci wymagające szczególnej opieki. To kropla w morzu potrzeb. Ustawa mówi więc, że gdy na terenie województwa brakuje rodzin zastępczych, to można utworzyć Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny, który wziąłby pod swoje skrzydła noworodki i niemowlęta. Na razie istnieją dwa takie miejsca. Oba toczą walkę o przetrwanie.
Szczególnie czarne chmury zebrały się nad łódzkim Tuli Luli. – Gdy go nie było, a brakowało rodzin zastępczych, urzędnicy mieli wytłumaczenie: maluchy trzeba było po prostu gdzieś umieścić. Ale odkąd powstało Tuli Luli, ta wymówka zniknęła – mówi z goryczą Jolanta Kałużna, szefowa placówki. – Na naszym uroczystym otwarciu w zeszłym roku był nawet wiceprezydent miasta i mówił, jak ważną rolę mamy do odegrania. Umieszczono u nas 13 dzieci. Jednak w budżecie na 2017 r. nikt już nie zabezpieczył środków na umieszczanie dzieci w interwencyjnym ośrodku preadopcyjnym. Trudno to nazwać zwykłym przeoczeniem.
Gdy okazało się, że ośrodek zostanie zlikwidowany, media społecznościowe zareagowały oburzeniem, które zmusiło urzędników do reakcji. Rzecznik prasowy prezydenta Łodzi uspokaja i zapewnia, że trwają poszukiwania rozwiązań satysfakcjonujących obie strony. – Na razie spotykają się prawnicy i dyskutują, jak nagiąć ustawę do realiów – ucina Jolanta Kałużna.
Zgodnie z ustawą z 2011 r. i rozporządzeniem o instytucjonalnej pieczy zastępczej w ośrodku takim jak Tuli Luli może przebywać maksymalnie 20 dzieci. W ciągu dnia na troje maluchów jest jeden opiekun, w nocy – jeden na pięcioro. Co innego w domu dziecka: tam wychowawca musi dać sobie radę z 14 dzieci. Załóżmy, że są to niemowlęta, karmione co trzy godziny. Co wtedy? – Niestety, pracowałam przez lata w łódzkim domu dziecka i wiem, że to da się zrobić jednoosobowo – mówi Jolanta Kałużna.
Smutną praktyką domów dziecka jest następujące postępowanie: dziecko należy położyć na podkładzie i przeciąć smoczek butelki tak, by wypicie zawartości zajęło kilka minut. Jedne płaczą, inne się krztuszą, ale mają pełne brzuchy.
– W takich warunkach ich organizm wydziela duże dawki kortyzolu, hormonu stresu, który stopniowo uszkadza korę oczodołową. Ta część mózgu odpowiada za to, jak kontrolujemy emocje, za empatię, osobowość. Małe dziecko, gdy czuje się głodne, samotne, gdy coś je boli, reaguje płaczem. Gdy jednak nikt nie przychodzi, z czasem cichnie. Przestaje budzić się na jedzenie, przestaje reagować na otoczenie. Kortyzol powoduje, że dziecko nie przybiera na wadze, a dziesięciomiesięczny maluch wygląda jak dwumiesięczne niemowlę. Takie dzieci później siadają, wstają. A te, które już to potrafiły, zanim trafiły do domu dziecka, tracą te umiejętności. W domu dziecka co chwila podchodzi do nich obca osoba. Ktoś inny karmi, ktoś inny przewija. W mózgu tworzy się chaos – opowiada.
Po co o tym mówi? Przekonuje, że urzędnicy kompletnie nie wiedzą, jak tragiczny wpływ na los dzieci mają podejmowane za biurkiem decyzje. Żeby lepiej zrozumieć sytuację, proponuje podróż w czasie. Przez lata Łódź była enklawą biedy. Bezrobocie i alkohol tworzyły tamtejszy krajobraz. W latach 1999–2000 powstała inicjatywa, by coś zmienić. Stworzono blisko 20 rodzin zastępczych (działających na zasadzie pogotowia), w każdej były po trzy miejsca. – Przez pierwsze lata ich funkcjonowania pomagałam im jako psycholog z domu dziecka. Wtedy wierzyliśmy, że uda się zlikwidować instytucjonalne formy opieki. Szkoleniami rodzin zastępczych zajmowały się ośrodki adopcyjne. Dopiero ustawa z 2012 r. uznała, że to zadanie wezmą na siebie MOPS i powiatowe centra pomocy rodzinie. Ta decyzja okazała się zabójcza. Pracownikom socjalnym brakowało przeszkolenia w tym kierunku. A efekt? Nie pojawiali się nowi kandydaci na rodziców zastępczych, a starzy wykruszali się – wspomina.
Problemem jak zawsze były również pieniądze. – Jeszcze do końca marca koszty utrzymania podopiecznych w Tuli Luli i domu dziecka były takie same. I wynosiły 5,5 tys. zł miesięcznie. Potem jednak rachunki się zmieniły, bo zaczęto je wyliczać na podstawie liczby dzieci, jakie trafiały pod opiekę. Ponieważ przestano je do nas przesyłać, koszty urosły – do 8,5 tys. Czyli przestaliśmy się kalkulować. Taniej jest odsyłać maluchy do domu dziecka. Jak się trafi 15 głów ponad stan, to martwić się będzie dyrektor placówki. A miasto? Miasto będzie miało oszczędności – mówi Kałużna. I powtarza, powołując się na ustawę, że w pieczy instytucjonalnej nie mogą być umieszczane dzieci do 10. roku życia, chyba że zajdą przewidziane prawem wyjątki. Czyli: gdy w placówce przebywa już starsze rodzeństwo albo gdy wymaga tego stan zdrowia dziecka. – MOPS tłumaczy, że ponad setka dzieci w Łodzi rocznie to same wyjątkowe sytuacje. Bo maluch korzysta np. z poradni specjalistycznych w okolicy. Jednak każde dziecko zgłaszane do adopcji musi przejść komplet badań. To rutyna – podsumowuje. Owszem, ustawa nakłada karę finansową za nieprzestrzeganie jej przepisów. Ale to furtka, której nie można otworzyć, bo dzieci odbierane podczas interwencji muszą gdzieś trafiać, a rodzin zastępczych czy tych pełniących funkcje pogotowia rodzinnego jest w Łodzi za mało. Czyli historia zatacza koło.
Czy to normalne?
Natalia intelektualnie i emocjonalnie rozwija się super. Jej problemem jest uszkodzony gen, a największą tragedią brak mamy. Jest dzieckiem wolnym prawnie. Nie ma problemu, by poszła do rodzinnej pieczy zastępczej, ale nikt jej nie chce, bo zespół Aperta przeraża. Jeśli nic się nie zmieni, to czeka ją dom dziecka lub zakład opiekuńczo-leczniczy. Natalia ma 10 miesięcy, a w ośrodku preadopcyjnym, zgodnie z prawem, może przebywać do ukończenia pierwszego roku życia. Co będzie potem? – Na razie odganiam te myśli od siebie. Najbliższe dwa miesiące mamy dokładnie zaplanowane. Kolejne konsultacje, operacja. Poznań, Katowice, Olsztyn. Wydzwaniamy po lekarzach, błagając o przyjęcie na oddział, pędzimy setki kilometrów. Chodzi o to, by dać jej jak największe szanse na przyszłość – mówi Dorota Polańska, szefowa Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego w Otwocku. Drugiego z dwóch na mapie kraju. Ma ciągle przed oczami scenę z ostatnich dni: północ na oddziale szpitala w Olsztynie. Opiekunka usypia na rękach Natalię, a po policzku płyną jej grube łzy. Bo to kolejna noc po kolejnym dniu spędzonym w drodze między szpitalami. – Kobieta spojrzała na mnie i powiedziała: ja już nie daję rady. Ale nie mam serca jej zostawić, bo co będzie, jak się obudzi w nocy, sama w łóżeczku? Będzie za mną płakała.
Musiała jednak wyjść, by wrócić do ośrodka w Otwocku na dyżur, na kolejne 12 godzin. – Gdy staję do konkursu o pieniądze na funkcjonowanie na kolejny rok, nie opowiadam takich historii urzędnikom. Marzę po cichu, by zapłacić tamtej opiekunce za nadgodziny, bo dziś na to mnie nie stać. Bierzemy na siebie coraz więcej, angażujemy swoje rodziny, by przetrwać, ale czy to normalne? – pyta Dorota Polańska. Bo jeśli powie, ile naprawdę kosztuje jej praca, ktoś uzna, że jest za droga. – Odkąd istnieje ośrodek, uratowaliśmy ponad 1,3 tys. dzieci. Niektóre wróciły do rodzin biologicznych, inne trafiły do rodzin adopcyjnych lub zastępczych. Ale najważniejsze – nie są w domach dziecka. Mimo to co roku nie mamy pewności, jak będzie wyglądała nasza przyszłość.
90 proc. dzieci, które trafiają do ośrodka w Otwocku, to maluchy obciążone różnymi wadami. Wcześniaki, z FAS (aż 17 proc.), z dystrofiami, z matek narkomanek, zakażonych HIV lub chorych na AIDS, chorych psychicznie, upośledzonych. – Dlatego, zanim dziecko trafia do adopcji, chcemy je jak najlepiej zdiagnozować, by przekazać komplet wiedzy na jego temat przyszłym rodzicom. Trwa walka, bo największym wrogiem jest czas, a trauma wynikająca z separacji od matki bywa potworna – podkreśla. Pamięta o każdym dziecku. Bartek. Przez osiem miesięcy zrobiono mu tysiące badań i rezonansów, by odkryć przyczynę jego oczopląsu. Dopiero gdy znalazł rodzinę, wszystko ustąpiło. Bo dostał miłość. Teraz w ośrodku jest Tosia, ma trzy miesiące i jest śliczną dziewczynką. Niestety. – Uśmiecha się, ale do kogo? Patrzy, ale gdzie? Ciągle szukamy do niej klucza.
Niedawno ośrodek w Otwocku odwiedziła rodzina z dwiema dziewczynkami. Jedna z nich przez pierwsze miesiące była w olbrzymiej traumie, trafiła do ośrodka z okna życia. Wydawało się, że jest głucha. W ten sposób broniła się przed światem zewnętrznym. – Gdy zobaczyłam ją po latach, nie mogłam się nadziwić, że to tamten zastraszony, zamknięty w sobie niemowlak. Chodziła od łóżeczka do łóżeczka i pytała: gdzie ja leżałam, gdzie mnie, tato, odnalazłeś? Gdyby nie adopcja – gdzie by dziś była? Może w zakładzie opiekuńczo-leczniczym – ucina Dorota Polańska.
Krzyżyk na człowieku
Sylwia Łysakowska od 13 lat tworzy rodzinę zastępczą. Przez jej dom przewinęło się 25 dzieci, głównie nastolatków. Jeden z chłopców, który do niej trafił w wieku 14 lat, miał opinię bardzo trudnego. Na semestr w szkole: siedem jedynek i naganne zachowanie. Kolejne półrocze skończył już z zachowaniem dobrym, a niedostateczne oceny poprawił na trójki. W następnym roku był przewodniczącym klasy ze średnią 5,0. – Dziś to dorosły, 27-letni człowiek. Mieszka niedaleko mnie, pracuje, ma własną rodzinę. Odnalazł swoje miejsce na ziemi – mówi.
Inny przykład, 17-latek. Kolejne domy dziecka odmawiały jego przyjęcia, obawiając się wybuchów agresji i niekontrolowanej złości. Chłopiec z umiarkowanym upośledzeniem, nie rozumiał melodii słów, znaczenia mimiki, miał problem z wysławianiem się. Wszystko, czego nie znał, interpretował jako zagrożenie. Okazało się, że przyczyną jego agresji była biologiczna matka, która przez lata katowała go w domu i izolowała od rówieśników. Praca nad nim trwała wiele miesięcy. Powoli wracał do zwykłego świata. W wieku 18 lat poszedł do szkoły. Niczym sześciolatek miał wypisane na twarzy wszystkie emocje: radość i niepewność, strach i euforię. – Wysłaliśmy go też do bierzmowania. Ubraliśmy w garnitur i powiedzieliśmy: idź. Pamiętam, jak po wszystkim powiedział wzruszony: ciociu, ja się od tych dzieci niczym nie różnię. Jestem taki jak inni – wspomina Sylwia Łysakowska. Pierwszy chłopiec trafił do niej z interwencyjnego pogotowia opiekuńczego. Z wpisem w dokumentach, że sięga po używki. – Gdyby poszedł do domu dziecka, byłby prawdopodobnie teraz klientem poradni odwykowych. Zakładając, że w ogóle widziałby potrzebę leczenia. Drugi – gdyby nie dano mu szansy na normalne życie, mieszkałby w domu pomocy społecznej albo został ubezwłasnowolniony i umieszczony w szpitalu psychiatrycznym, bo kolejne placówki stawiały na nim krzyżyk – podkreśla. Nie, nie neguje pracy tamtych wychowawców. Ale im zwyczajnie brakuje czasu na tak trudne przypadki.
Problem również w tym, że o wiele prościej jest umieścić dziecko w placówce niż w rodzinie zastępczej. Bo MOPS czy centrum pomocy rodzinie zdejmują z siebie obowiązek zapewnienia wsparcia merytorycznego, psychologicznego, nie muszą zatrudniać koordynatorów pieczy zastępczej. Również gdy dziecko odbierane jest podczas interwencji, łatwiej je przekazać do placówki, która musi je z automatu przyjąć. Szukanie rodziny zastępczej wymagałoby wykonania dodatkowej pracy, wielu rozmów i telefonów. – Odwracanie się od trudnych przypadków, wrzucanie ich do domu dziecka, owszem, jest wygodniejsze. Ale to rozwiązanie na bardzo krótką metę. Bo ci chłopcy za kilka lat staliby się zagrożeniem dla innych. I wtedy system znalazłby dla nich zbiorczą nazwę: patologia – dodaje.
Jak wygląda dziś wsparcie dla rodzin zastępczych? 1 tys. zł na dziecko miesięcznie, a jeśli ma orzeczenie o niepełnosprawności – 1,2 tys. zł. Do tego 2 tys. brutto wynagrodzenia dla opiekuna. Za te pieniądze trzeba dziecko nakarmić, ubrać, wyposażyć do szkoły. A przede wszystkim – leczyć i rehabilitować. Jeden z jej podopiecznych wymaga konsultacji psychiatrycznej. – Jest zapisany na listę oczekujących w szpitalu, trzeba mu ustawić leczenie. Ale w styczniu tego roku były przyjmowane dzieci zapisane w grudniu 2015 r. – mówi. Po miesiącach starań udało się zrobić chłopcu rezonans magnetyczny. Okazało się, że ma naczyniaki żylne na obu półkulach mózgu, które wpływają na jego zachowanie. – Dojście do tej diagnozy zajęło nam 2,5 roku – ucina.
Mały człowiek lub ten nieco większy. Z bagażem doświadczeń. Potrzebuje trzech miesięcy, czasem pół roku, zanim zacznie zapuszczać korzenie z dala od rodzinnego domu. Dorośli mogą mu pomóc lub go zniszczyć. Każda podjęta decyzja, każdy podpis na dokumentach mają znaczenie. Dla dobra dziecka.