Droga do osiągnięcia większego dobrobytu wiedzie poprzez cmentarzysko dotychczasowych zawodów i sposobów, w jaki ludzie zarabiają dziś na życie. To nieuchronne.
Rozmowa z Andy Kessler'em, inwestorem i autorem ekonomicznych bestsellerów.
„Przedsiębiorco, nie bój się pożerać ludzi” – nawołuje pan w tytule swojej najnowszej książki. Jest ona jednym wielkim płomiennym apelem do biznesmenów, by nie mieli skrupułów i rezygnowali czym prędzej z tych wszystkich pracowników, których mogą zastąpić nowym sprytnym oprogramowaniem czy maszyną. Pana zdaniem wyjdzie to na dobre nie tylko samym firmom, lecz także światowej gospodarce. Brzmi radykalnie.
Ale to prawda. Droga do osiągnięcia większego dobrobytu wiedzie poprzez cmentarzysko dotychczasowych zawodów i sposobów, w jaki ludzie zarabiają dziś na życie. To nieuchronne. Ja tego nie wymyśliłem. Pisał o tym już Adam Smith w swoim „Bogactwie narodów”. Jestem tylko posłańcem przekazującym wiadomość. Nie zabijajcie mnie.
Trudno będzie wytłumaczyć to pana rodakom. Amerykańska gospodarka ciągle nie może dojść do siebie po głębokim kryzysie, a rekordowe, sięgające prawie 10 proc. bezrobocie urasta do najpoważniejszego problemu największej gospodarki świata.
Tak samo uważa mój najstarszy syn Kyle, który niedawno odbywał letni staż w jednej z firm biotechnologicznych w Dolinie Krzemowej. Pracował przy tworzeniu firmowego newslettera. Jego jedynym obowiązkiem było czytanie kilku pierwszych linijek wszystkich dokumentów i e-maili przychodzących do firmy i sortowanie ich według tematyki czy poziomu przydatności. W sumie głupia, mało absorbująca praca i możesz przy tym słuchać muzyki, sprawdzać e-mail czy siedzieć na Facebooku. Dostawał za to 10 dolarów za godzinę. Sam jestem przedsiębiorcą, więc gdy o tym usłyszałem, naturalnym odruchem była propozycja usprawnienia: przecież każdy początkujący informatyk może napisać prosty program, który w automatyczny sposób przeskanuje przychodzące dokumenty i na podstawie kluczowych słów przesortuje je do folderów. Proste, prawda? Na co mój syn odparł sarkastycznie: – Wiesz, ile osób straciłoby pracę na wakacje, gdybyś napisał taki program?
I nie miał racji?
Nie miał. Gdyby wszyscy myśleli w ten sposób, nie doszłoby do żadnego postępu, który w pierwszej fazie zawsze wiązał się ze zniszczeniem wielu zbędnych miejsc pracy. Woźnicowie, stajenni czy kowale stracili robotę, gdy bryczki zostały wyparte przez samochody. Proszę pomyśleć o ochroniarzach zwolnionych z powodu wprowadzenia kamer przemysłowych czy telefonistkach, którym wręczono wymówienie, bo ktoś napisał kod umożliwiający pełną automatykę połączeń. Mimo to w większości krajów świata poziom dobrobytu jest wyższy niż wówczas, gdy na drogach dominowały konne zaprzęgi, a rozmowa telefoniczna wymagała, by ktoś w centrali przełożył wtyczkę z jednej dziurki do drugiej. To nie przypadek.
To samo dzieje się na naszych oczach. Może ktoś pamięta jeszcze, jak wyglądały biura dużych firm przed nastaniem ery komputerowej? Wypełniały je całe rzesze sekretarek, na których opierało się działanie przedsiębiorstwa. Prowadziły terminarze swoich szefów, sortowały korespondencję, przygotowywały notatki. Dziś sekretarek jest nieporównywalnie mniej, a te, które pozostały, są przede wszystkim synonimem statusu kierownictwa. Tak naprawdę całą robotę organizuje się za pomocą komputera, smartfona, poczty głosowej. To tylko jeden z długiej listy zawodów zanikających tu i teraz. Taki sam los czeka agentów biur podróży wypieranych przez serwisy online w stylu Expedii umożliwiające szczegółowe zaplanowanie wakacji – od kupna biletu lotniczego przez zarezerwowanie hotelu po wynajęcie samochodu czy zamówienie taksówki. W miarę upowszechniania elektronicznego zarządzania finansami osobistymi pracę tracą też całe rzesze pracowników obsługujących klientów banku czy giełdowych brokerów, których zastępują komputery analizujące giełdowe trendy i dokonujące na tej podstawie transakcji.
Pożeranie zawodów przez postęp jest może i dobre dla poszczególnych przedsiębiorców, którzy obniżają w ten sposób koszty. Ale nie wygląda to na dobrą wiadomość dla całego społeczeństwa. Wypychanie ludzi z rynku pracy przez maszyny oznacza, że mniej osób może sobie pozwolić na większą konsumpcję, a to cios w cały produkt krajowy. Na dodatek rządy muszą wydawać miliardy na rozładowanie napięć społecznych spowodowanych bezrobociem – rozrasta się system państwa socjalnego, a kuleją inwestycje. W konsekwencji gospodarka jest słabsza, a nie silniejsza.
Jest dokładnie odwrotnie. Trzeba bowiem pamiętać, że postęp w pierwszej chwili coś niszczy, ale daje w zamian dużo więcej. Wprowadzenie ulepszenia w otaczającym nas świecie prowadzi nieuchronnie do wzrostu produktywności. Samochodem można było przewieźć więcej, szybciej i na dalszą odległość niż wozem drabiniastym, co otwierało nowe biznesowe horyzonty dla tysięcy przedsiębiorców. Komputery mają większą pamięć niż sekretarki, w związku z czym można koordynować jednocześnie więcej transakcji. Krótko mówiąc: dzięki wyższej produktywności możliwe jest tworzenie większej ilości dóbr za pomocą mniejszego nakładu zasobów. To wyższa produktywność jest i zawsze była prawdziwą dźwignią dobrobytu na świecie. Co więcej, zyski, które przynosi innowacja, nie trafiają tylko do kieszeni przedsiębiorców. Owszem, Steve Jobs stał się dzięki iPhone’om bajecznie bogaty, trzeba jednak przyznać, że globalna gospodarka zarobiła na innowacjach Apple’a jeszcze więcej. Podobnie było w przypadku Billa Gatesa i Microsoftu. Dzięki nim miliony ludzi tworzą więcej przy mniejszym nakładzie sił i środków. Dlatego przedsiębiorcy nie tylko nie powinni wahać się i w razie potrzeby pożerać stare i nieproduktywne miejsca pracy. Oni muszą to robić, by rosła produktywność, a świat był lepszym i bardziej zasobnym miejscem.



Czyli procesu pożerania zawodów nie da się zahamować?
Owszem. Na początek trzeba pogodzić się z myślą, która w pierwszej chwili brzmi jak herezja. Dzisiejsze miejsce pracy to najczęściej wielki pokój wypełniony stanowiskami wydzielonymi za pomocą ścianek działowych, za którymi tzw. białe kołnierzyki (pracownicy umysłowi – red.) robią na swoich komputerach najróżniejsze rzeczy: od prowadzenia transakcji giełdowych po organizowanie kampanii reklamowych chipsów ziemniaczanych. Proszę sobie wyobrazić, że za 10 – 20 lat większość tych ludzi może spotkać to samo co rolników, którzy kiedyś stanowili 75 proc. populacji Stanów Zjednoczonych, a dziś ich udział w rynku pracy to mniej więcej 3 proc. Większość po prostu zniknie. Czy to możliwe? Moim zdaniem tak. Dlaczego? Bo większość prac wykonywanych przez zatrudnionych w najbardziej rozwiniętych gospodarkach świata jest nieproduktywna, a więc z ekonomicznego punktu widzenia zbędna i skazana na nieuchronne wyginięcie.
Jak odróżnić te nieproduktywne, a więc w konsekwencji zbędne zajęcia od takich, które nie znikną nigdy?
Na użytek własnej analizy dzielę ludzi na dwa typy podmiotów ekonomicznych: kreatorów i służących. Pierwsi są niezbędni dla gospodarki, bo tworzą innowacje i zwiększają produktywność. To informatycy, którzy napisali program umożliwiający automatyczny rozładunek kontenerowców, który jest tańszy i szybszy od polegania na sile ludzkich mięśni. Albo wynalazcy nowych leków, którzy podnoszą standard życia tysięcy ludzi. A także przedsiębiorcy czy menedżerowie, którzy – jak na przykład twórcy Wal-Martu – wprowadzili w życie usprawnienie, dzięki któremu mogli ku uciesze konsumentów sprzedawać taniej. Albo ojcowie założyciele największej na świecie firmy sprzedaży elektronicznej, czyli Amazona. Oni poprzez liczne rewolucyjne zmiany zwiększające produktywność zmienili sposób nie tylko sprzedawania towarów, lecz także ich transportu. Ogólny odsetek kreatorów oceniam na jakieś 20 proc. czynnej zawodowo populacji. Reszta to służący. I wszyscy oni nie mogą być pewni dnia ani godziny.
Którzy pójdą pod topór postępu jako pierwsi?
Nazywam ich tragarzami (ang. sloppers, termin trudny do dokładnego przetłumaczenia, jednoznacznie pejoratywny – red.). To ludzie, którzy przesuwają wytworzone przez innych dobra z miejsca na miejsce, w żaden sposób nie przyczyniając się do wzrostu ich faktycznej wartości. Spora część tragarzy – zwłaszcza wśród klasy pracującej – już zniknęła wraz z pojawieniem się np. maszyn rozładowujących w portach olbrzymie kontenerowce. Wiele kolejnych zajęć zniknie już wkrótce. Nie widzę powodu, dla którego mam poprosić o kawę kelnera, zamiast wpisać słowa „mała czarna” na klawiaturze albo zamówić napój, używając systemu rozpoznawania głosu czy karty stałego klienta. Siłą rzeczy tragarzy będzie też coraz mniej wśród tzw. białych kołnierzyków. Zaliczam do nich choćby większość pracowników administracji rządowej. Oni tylko przenoszą informacje z miejsca na miejsce. Jeśli już mają jakikolwiek wpływ na gospodarkę, jest on zdecydowanie negatywny. Na szczęście tragarze informacji już padają przy okazji kolejnych budżetowych oszczędności, zresztą bez większej straty dla gospodarki. Do tej grupy należy również większość specjalistów od marketingu i reklamy.
Chwileczkę. Akurat ich trudno przecież oskarżyć o to, że nie pomnażają wartości pewnych produktów. Udana reklama pozwala przecież znacząco zwiększyć cenę towaru.
No dobrze. Mała poprawka: marketingowcy rzeczywiście podnieśli zawód tragarza na wyższy poziom. Nazwijmy ich więc supertragarzami. Biorą trampki za 5 dolarów, umieszczają na nich podpis Michaela Jordana, robią drogą kampanię reklamową i sprzedają te same trampki za 150 dolarów. Świetny trik. Nie należy jednak mylić podbitej w ten sposób ceny z tworzeniem prawdziwej ekonomicznej wartości. To, że sprawdzasz godzinę na luksusowym zegarku firmy Patek Philippe, a nie na wartym 10 dol. prostym Casio albo wręcz na komórce, którą i tak nosisz zawsze w kieszeni, nie zwiększa twojej produktywności ani na jotę. Płacisz tylko za to, że kupując ją, czujesz się lepszy. W tej branży ciągle jest dużo pieniędzy, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że los całej tej grupy został przesądzony, bo ludzie mogą się bez niej obejść. Pracując w tej branży czy inwestując w nią, na zawsze pozostaniesz służącym. Zależnym od aktualnego humoru swoich panów.



A co z tzw. wolnymi zawodami?
Takich pracowników nazywam w swojej prywatnej nomenklaturze gąbkami, bo w sprytny sposób wysysają pieniądze od reszty społeczeństwa. Tak naprawdę są jednak zwyczajnymi służącymi, choć wielu z nich chciałoby sądzić inaczej. Różnica polega na tym, że są wciąż lepiej przystosowani niż reszta służących. Ich najlepszym trikiem jest sztuczne ograniczanie podaży na rynku usług, które oferują. Wystarczy pomyśleć o całym systemie korporacji prawniczych, certyfikatów i pozwoleń na wykonywanie zawodu. W Ameryce – podobno ojczyźnie wolnego rynku – potrzebujesz licencji, by prowadzić zakład fryzjerski. Dzięki temu strzyżenie kosztuje 25 dolarów. To absurd. Licencji potrzebują agenci handlu nieruchomościami czy brokerzy. Na szczęście postęp technologiczny już zaczął zjadanie niepotrzebnych zawodów i wśród supersprytnych gąbek. Dzięki takim narzędziom jak giełdy internetowe nie potrzebujesz już licencji, by uprawiać e-trading. Rewolucja wymiecie też sporą cześć arystokracji gąbek, czyli prawników albo lekarzy.
Szczerze mówiąc, trudno w to uwierzyć.
A jednak. W korporacyjnej Ameryce hitem staje się najnowsze oprogramowanie e-Discovery, które pozwala na inteligentne skanowanie tekstów prawniczych w poszukiwaniu kluczowych słów czy fraz. Oczywiście prawnicy nie znoszą e-Discovery, bo nie mogą już domagać się wysokich honorariów za takie usługi rzędu kilkuset dolarów za godzinę. Proszę mnie źle nie zrozumieć. W krytycznym momencie dobry prawnik wart jest każdych pieniędzy i wie o tym każdy przedsiębiorca. Problem polegał jednak na tym, że wielu prawników domagało się dużych pieniędzy nawet za samo przekopywanie się przez gąszcz paragrafów. Teraz przynajmniej na tym polu będą mieli zdrową i trudną do przebicia konkurencję.
A lekarze?
Postęp dopadnie również ich. Dzięki wspomaganym komputerowo diagnozom (tzw. computer-aided diagnosis, w skrócie CAD – red.) nie będziemy już dłużej skazani na ich wszechmoc. Maszyny zbadają nas lepiej, taniej i dokładniej. Jest jeszcze jeden rodzaj sprytnych gąbek. Próbują one nawet przedstawiać się jako kreatorzy...
Kto to taki?
To w mojej własnej terminologii po prostu rabusie, czyli cieszący się poparciem polityków pseudoprzedsiębiorcy, którzy bez żenady łupią resztę społeczeństwa. Przykładem są operatorzy sieci komórkowych. W Stanach Zjednoczonych działają na podstawie licencji wydanej przez Federalną Komisję Komunikacji (FCC). Niby ze sobą konkurują, ale tak naprawdę żaden nie jest zainteresowany obniżaniem ceny usług. Tak samo operatorzy sieci kablowych. Przez nich nie tylko płacimy zbyt wiele za komórkę i telewizję, ale oni na naszych oczach psują inne rynki. Telewizyjni monopoliści przepłacają za prawa do transmisji największych wydarzeń w stylu Super Bowl czy finałów NBA (najważniejsze wydarzenia sportowe w USA, które gromadzą przed telewizorami miliony telewidzów – red.), a drużyny futbolu amerykańskiego czy baseballu przepłacają potem za swoje gwiazdy. Nikt mnie nie przekona, że łapanie i rzucanie piłki jest warte 20 mln dol. rocznego kontraktu. Na szczęście i na rabusiów jest sposób. Pojawienie się Skype’a już kilka lat temu zmusiło operatorów telefonicznych do obniżania stawek, podobną rolę spełniają internetowe serwisy Web streamingu, uszczuplając monopol sieci kablowych.
A czy wśród służących jest jakaś branża, która może spać spokojnie?
Stosunkowo najlepiej oceniam finanse i bankowość. Ponieważ sam pracowałem w tej branży, wiem najlepiej, że i im można wiele zarzucić. Banki to przecież w gruncie rzeczy pasożytujący na zdrowej tkance ekonomicznej wielcy monopoliści, którzy mogą pożyczać pieniądze od Rezerwy Federalnej i puszczać je dalej w obieg – już po znacznie wyższym procencie. System finansowy ma jednak ten niezaprzeczalny atut, że kreatorzy ich potrzebują. Bankierzy rzadko sami tworzą innowacje, ale innowacja nie istnieje bez tych, którzy wyłożą na nią pierwszy milion.
W pana wizji maszyny coraz bardziej wypierają ludzi z różnych dziedzin zawodowej aktywności, podnosząc produktywność. Ale co się stanie z tymi, którzy stracili pracę i zawodowe perspektywy?
Część znajdzie pracę w nowych branżach. Tak jest od zawsze. Znikają dorożkarze, stajnie i kuźnie, ale w ich miejsce powstają fabryki samochodów, części zamiennych, warsztaty, stacje benzynowe. Najczęściej są to prace bardziej twórcze, mniej dolegliwe i lepiej płatne. Czy ktoś z mieszkańców bogatego Zachodu narzeka dziś, że nie musi wstawać o piątej rano, by napoić ryczące bydło albo ryzykować życie i zdrowie, obsługując własnymi rękami piec hutniczy? Jasne, że nie. Co ważniejsze, duża część służących będzie stopniowo zasilała szeregi kreatorów. Jest ich dziś – również dzięki nowym technologiom – już przecież zdecydowanie więcej niż 30 – 40 lat temu. Ten trend powinien się utrzymać. Zrozumienie go w porę jest kluczowe zarówno z punktu widzenia pracobiorcy, jak i inwestora.
Jakieś rady dla tych, którzy chcą wziąć sprawy w swoje ręce, uciec przed statusem służącego i zasilić szeregi kreatorów?
Owszem. Całe mnóstwo. Zasada numer jeden: szukajcie takiej branży, gdzie ceny konsekwentnie... spadają.
Co takiego?
Tak, tak. To nie pomyłka. Już dawno temu doświadczyłem na własnej skórze, że największe biznesowe sukcesy można odnieść, inwestując tam, gdzie produkt z roku na rok jest coraz tańszy, dzięki czemu może sobie na niego pozwolić coraz więcej osób. Taka jest tajemnica fortun zbudowanych na komputerowych czipach, telefonach komórkowych czy sprzęcie sieciowym. W 1968 r., gdy Intel wprowadzał na rynek pierwszy czip pamięci komputerowej, trzeba było płacić około dolara za bit. Dziś kosztuje on mniej więcej cztery centy. W ten sam sposób w XIX w. tytani biznesu John D. Rockefeller, Karl Wilhelm Siemens czy Andrew Carnegie dorabiali się na taniejącej ropie, gazie i stali. Ekonomiści nazywają to efektem skali. Ja mam nawet taką prywatną zasadę inwestorską: „If it doesn’t scale, it will get stale” (ang. jeśli coś nie ma skali, szybko się wypali – red.). Spadająca cena to dla mnie niezawodny sygnał, że branża jest na fali wznoszącej i można na niej solidnie zarobić.
Jak wyczuć, co będzie następnym dobrym interesem?
Należy zadać sobie dwa pytania. Pierwsze, czy cena za rok może być niższa, bo odkryto na przykład nowy lepszy sposób transportu danego produktu, i drugie – jeszcze bardziej fundamentalne – czy spadająca cena będzie oznaczała, że sam kupiłbym więcej tego tańszego dobra. Wiele towarów, jak na przykład kawa, leki na białaczkę, papierosy czy – prawdopodobnie – energia, nie osiągną nigdy efektu skali, choćby taniały i taniały. Widzę natomiast potencjał na przykład w dziedzinie e-booków albo niektórych leków, dzięki którym można uniknąć skomplikowanych operacji chirurgicznych. Kiedy ich koszt spadnie, popyt pójdzie w górę jeszcze szybciej, a inwestor zarobi.
Co jeszcze?
Należy unikać branż, które opierają się na oszczędzaniu jakiegoś dobra. Tam zazwyczaj nie ma dużych pieniędzy. Biznes jest tam, gdzie można marnować zasoby. Nie bój się obniżenia kosztu swojego produktu niemal do zera. Jeśli ty nie pójdziesz tą drogą, wyprzedzi cię któryś z konkurentów. A przede wszystkim znajdź coś nowego, co łączy wszystkie opisane przeze mnie cechy. Wtedy czeka cię długie smakowanie słodkiego biznesowego sukcesu.