Kluczowe uzasadnienie rządowej propozycji podniesienia wieku emerytalnego odwołuje się do prognozy demograficznej, która jest traktowana jako przewidywanie pewne. Ma nastąpić drastyczne zmniejszenie populacji ludności naszego kraju w wieku produkcyjnym oraz dramatyczna zmiana struktury wiekowej – gwałtowny wzrost liczebności ludzi starych. Stosownie do tych przewidywań proponuje się niebywale radykalne zwiększenie wieku przechodzenia na emeryturę, przy czym ustalona jest jedna granica dla kobiet i mężczyzn – 67 lat.
Nie kwestionując generalnej tendencji przewidywanych zmian demograficznych. Warto się jednak zastanowić, czy są one precyzyjne oraz czy nie ma możliwości (i czy nie jest to celowe) wpłynięcia na demograficzną ewolucję.
Zajrzałem do prognoz Głównego Urzędu Statystycznego zamieszczonych w trzech rocznikach: w roku 2000, 2006 oraz 2011. Z pierwszej z nich wynikało, że w 2030 roku będzie 38 mln Polaków, sześć lat później tylko 35,7 mln, z kolei najnowsza przewidywała, że w 2030 roku będzie nas 36,8 mln. A to przewidywania tylko na 20 do 30 lat, podczas gdy rząd przedstawia kategorycznie sformułownaną prognozę aż na nabliźsze pół wieku.
Nie wydaje mi się, by można jej było przypisać wysokie prawdopodobieństwo (pod koniec lat 90. czytałem prognozę przewidującą liczebność ludności Polski w roku 2050 na poziomie niewiele ponad 26 mln). Nie czynię w tym momencie zarzutu demografom, bo niepewność długookresowych prognoz jest nie do przezwyciężenia. Zarzut kieruję przeciwko rządowi, który manipuluje opinią publiczną.

Rząd straszył nas ponurymi procesami demograficznymi, by podwyższyć wiek emerytalny. A przecież taka zmiana prawa nie była wcale konieczna

Nie ma przecież wystarczających powodów, by w tak czarnych barwach postrzegać kwestię deficytu pracy w naszym kraju. Po pierwsze, istnieje potrzeba oraz możliwość radykalnego ograniczenia bezrobocia. Po drugie, ciągle istnieją wielkie rezerwy wydajności pracy oraz wzrostu poziomu aktywności zawodowej (również poprzez ograniczenia migracji). Ale w długim okresie istnieje też możliwość stymulowania wzrostu populacji ludności. To z różnych powodów konieczne działanie.
Becikowe oraz ulgi w podatku PIT wprowadzone kilka lat temu nie powinny być w żaden sposób ograniczane, ale także polityka pronatalistyczna nie powinna się ograniczać do tych instrumentów.
W zasadzie wiadomo, co należy zrobić: trzeba zagwarantować, by posiadanie dzieci nie powodowało materialnej oraz zawodowej (co na ogół się ze sobą wiąże) degradacji rodzin (także niepełnych). Płatny urlop macierzyński (ewentualnie także dla ojca) nie powinien być krótszy niż 6 miesięcy, zaś gwarancje powrotu do pracy realne (przez stworzenie zachęt dla pracodawców). Trzeba zdecydować się na przyznawanie długich (nawet do 3 lat) urlopów wychowawczych z ubezpieczeniem (emerytalno-rentowym i zdrowotnym) oraz zasiłkiem. Żłobki oraz przedszkola muszą być w pełni dostępne i – w standardowej formule – bezpłatne. I w końcu: każde dziecko powinno mieć prawo do bonu wymiennego na standardowe produkty (książki, zeszyty, ubrania, obuwie, niektóre produkty spożywcze, niektóre opłaty itp.).
Wszystko to – powie wielu – musi w sumie państwo bardzo dużo kosztować.Tak, wspieranie procesów demograficznych nie jest tanie. Ale między bajki trzeba włożyć twierdzenie, że nierealne jest sfinansowanie takich wydatków przez nasz kraj. Polska jest krajem relatywnie niskich podatków, a już na pewno bardzo niskie podatki płacą ludzie o wysokich dochodach. Warto również pamiętać, że pewne uszczuplenie ich dochodów przyniesie efekt w postaci zwiększonej dynamiki popytu na standardowe produkty krajowe. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych latach będzie to bardzo korzystne dla pobudzenia zdychającego wzrostu gospodarczego (rząd w uzasadnieniu do ustawy o wydłużeniu wieku emerytalnego prognozuje spadek tempa wzrostu PKB – w końcowym okresie do niewiele ponad 1 proc. średniorocznie).
Dlaczego nie zrezygnować z podatku liniowego dla najzamożniejszych, który wprowadził jeszcze premier Leszek Miller? Dlaczego nie podwyższyć stawki podatkowej od bardzo wysokich dochodów? Można też – bez negatywnych następstw – uzyskać sporo, np. wycofując prawo do wspólnego opodatkowania małżonków, jeżeli nie wychowują oni dzieci. A już na pewno nie wolno wprowadzać nowych możliwości unikania opodatkowania. Taka możliwość zawarta jest m.in. w poselskim projekcie ustawy o związkach partnerskich, dającym partnerom prawo do wspólnego opodatkowania jak małżonkom. To może pozbawić budżet państwa nawet kilku miliardów złotych.
Czy te wszystkie działania mogą zapobiec potencjalnej demograficznej zapaści? Pewności nie ma, ale przewidywanie takiego rezultatu nie wydaje się mniej prawdopodobne niż to, że fałszywa jest rządowa prognoza demograficzna.