Nauczeni doświadczeniem wiemy już, że z dużej chmury mały deszcz, a z szumnych zapowiedzi rządowych reform nikłe efekty. To samo możemy powiedzieć o zmianach, które miały usprawnić działanie sądów rejonowych i sądów pracy. W przypadku tych pierwszych minister Gowin zreflektował się, zastanowił, doszedł do wniosku, że pośpiech to zły doradca, i odłożył zmniejszenie ich liczby na rok. To dobrze, bo być może dzięki takiej decyzji uda się uniknąć całkowitej dezorganizacji już i tak mocno nadwyrężonych struktur.
Takiej refleksji zabrakło jednak byłemu już ministrowi Kwiatkowskiemu, kiedy rok temu resort sprawiedliwości podjął decyzję o likwidacji 74 ze 159 wydziałów pracy w sądach rejonowych. Zamiast poprawić funkcjonowanie tych, które się ostały, zmniejszono dostępność do nich, a czas rozpatrywania spraw, które do nich trafiają (czego można było się spodziewać – mówili o tym zarówno prawnicy, jak i związkowcy), wydłużył się. Na Mazowszu rekordowo nawet do 10 miesięcy. Tym samym resort sprawiedliwości usankcjonował pewnego rodzaju fikcję. Teoretycznie bowiem pracownicy mają możliwość dochodzenia swoich roszczeń przed sądem. W praktyce wiąże się to z miesiącami oczekiwania na rozstrzygnięcie. Resort tłumaczył swoją decyzję systematycznie zmniejszającą się liczbą spraw, które trafiają do wydziałów pracy. W swoich kalkulacjach nie przewidział jednak jednego – ta w ciągu roku zwiększyła się z 63 do 66 tys.
Nie wiem, na ile wzrost liczby spraw i wydłużenie się czasu oczekiwania okażą się stałą tendencją. Można się jednak spodziewać, że konflikty i spory na linii pracownik – pracodawca nie znikną. Warto więc z tej lekcji zapamiętać jedno – mniej nie zawsze oznacza lepiej i szybciej.