Ostatnie tygodnie należały do związków zawodowych. Najpierw rząd ugiął się pod protestami lekarzy i zmienił niekorzystne dla nich przepisy ustawy refundacyjnej. Na to samo liczą aptekarze, którzy nie zgadzają się na pominięcie ich przy zmianach w prawie. Wciąż trwa też protest służb mundurowych, które tak jak policjanci chcą otrzymać 300 zł podwyżki. A zaledwie dwa dni temu trzy główne centrale związkowe zawiesiły swoje uczestnictwo w pracach Komisji Trójstronnej, nie godząc się na łamanie dialogu społecznego.
O swoje upomnieli się więc też nauczyciele. Skoro wszyscy protestują, to dlaczego nie oni. Przedstawiony wczoraj przez Związek Nauczycielstwa Polskiego Pakiet dla edukacji sprowadza się bowiem do ostrzeżenia dla rządu: nie ważcie się tknąć przywilejów z Karty nauczyciela i dajcie więcej pieniędzy na oświatę. Podwyżek nie domaga się chyba tylko dlatego, że przecież nauczyciele jako jedyna grupa zawodowa ze sfery budżetowej otrzymują je regularnie, nawet w czasach kryzysu.
To oczywiście protest prewencyjny, bo akurat w sferze edukacji rząd wycofał się już chyba ze wszystkich sztandarowych projektów uzdrowienia oświaty z obniżeniem wieku szkolnego na czele i przekazywaniem rodzicom publicznych szkół zagrożonych likwidacją. Co więcej, nowa szefowa MEN zapowiedziała już, że resort nie szykuje żadnych rewolucyjnych zmian. Nauczyciele wolą jednak dmuchać na zimne i przestrzec rządzących choćby przed myślą o zmianach np. w czasie pracy nauczycieli, który należy do najniższych w krajach rozwiniętych.
Teraz to od rządu zależy, czy wobec tego pokazu siły zachowa się jak uczniak doprowadzony do porządku przez belfra, czy też wreszcie podejmie wysiłek i poprawi sytuację polskiej szkoły. Na razie egzamin z oświaty oblewa na całej linii.