Ponad sto lat temu John Stuart Mill pisał, że dopiero praca w urzędach administracyjnych uczy obywateli myślenia, mówienia i działania w interesie publicznym. Więc szczęście, że z roku na rok przybywa nam świadomych obywateli, którzy poświęcają się dla dobra państwa.
Ale co rusz pojawiają się głosy krytyków, którzy namolnie żądają ograniczenia zatrudnienia w administracji. Przy całej populistycznej nośności tego hasła nie da się nie zauważyć, że jest naiwne i idące pod prąd unijnym trendom. Szkodliwe i niemożliwe do zrealizowania.
Życie obfituje w problemy, a wiadomo że nie ma skuteczniejszego sposobu radzenia sobie z nimi niż utworzenie nowego urzędu i obsadzenie go odpowiednią liczbą biurokratów wyposażonych w stosowne pieczęcie. A że ktoś musi czytać wytworzone przez nich dokumenty oraz kontrolować działania, potrzebny jest kolejny urząd. I tak dalej.
Nie ma co narzekać, że taka – postępująca w tempie geometrycznym – multiplikacja biurokracji niekoniecznie przyczynia się do poprawienia funkcjonalności administrowania czy ułatwienia życia ludzi. Jak już powiedzieliśmy – nie o to chodzi. Ważne, że przybywa nam światłych obywateli, a oni wiedzą lepiej niż reszta zjadaczy chleba, co jest dobre.
Wystarczy podnieść tylko jedną kwestię – tworzenie nowych miejsc pracy, na które można wepchnąć krewnych czy znajomych. Chyba lepsze to, niżby mieli siedzieć bezproduktywnie w domu na zasiłku. Zresztą biorąc pod uwagę standardy unijne, sporo nam jeszcze do doskonałości brakuje. Z administracją na poziomie 3 – 5 procent (jak mówią różne szacunki) wszystkich zatrudnionych jesteśmy wciąż w tyle za potęgami, gdzie wskaźnik ten sięga 20 procent.
Ale jeszcze Polska nie zginęła. Ciekawe tylko, jak długo. Więc może lepiej nie śpieszmy się do osiągnięcia szczytów biurokratury.