W moim prywatnym rankingu biurokratycznych absurdów od dawna zwycięża obowiązek przedstawienia po zakończeniu budowy domu protokołu odbioru przyłączy sanitarnych.
W praktyce wygląda to tak, że instalację wykonuje ekipa budowlana, potem szuka się fachowca z uprawnieniami, on za umówioną kwotę składa pieczątkę i podpis. Proceder jest powszechny, z jego absurdalności zdają sobie sprawę i inwestorzy, i urzędnicy. Cóż z tego, skoro wymóg taki jest i pieczątka być musi.
Politycy uwielbiają ogłaszać walkę z biurokracją. Temat jest nośny, można nabić punktów w sondażach, trudno znaleźć wyborców (może poza urzędnikami), którzy inicjatywie by nie przyklasnęli. Efekt? Za rządów Donalda Tuska, który taką krucjatę ogłosił w expose w 2007 r., liczba urzędników ministerialnych i wojewódzkich wzrosła o 27,5 tys., do 323,9 tys. Z sondy „DGP” wynika, że w samorządach było tak samo, ale wzrost wyniósł aż 35 proc.
Gdzie tkwi problem? W szeregowych urzędnikach, którzy mają tendencję do takiego działania, by rozwiązywanie kwestii prostych i oczywistych graniczyło z cudem? A może w politykach, wewnętrznie przekonanych, że państwo powinno kontrolować wszystko i wszystkich?
Dziesiątki pieczątek, zaświadczeń, zezwoleń i opinii, z którymi po urzędach biegają petenci, to radosna twórczość właśnie posłów i ministrów. Uregulować, oznaczyć, sklasyfikować – to istota ich działania. Skutek jest zawsze taki sam: są nowe regulacje, potrzebni są nowi urzędnicy. Ktoś przecież musi te nieszczęsne pieczątki przystawia ć.
Czy da się przerwać ten zamknięty krąg? Będzie trudno. Najpierw politycy musieliby przyjąć do wiadomości, że obywatel sam potrafi decydować o swoim losie. A przecież to herezja.