Rosnąca liczba nadużyć i nieprawidłowości w czasie pracy lekarzy to pokłosie nie tylko zbyt małej liczby medyków czy zaostrzonych przepisów. To również efekt obniżenia etosu pracy lekarza. Bo jak inaczej tłumaczyć taką sytuację – dyrektor szpitala X chce wprowadzić elektroniczne czytniki, żeby sprawdzać, czy jego podwładni faktycznie są w pracy. Po kilku tygodniach rezygnuje z pomysłu pod presją medyków, którzy grożą zwolnieniami.
Lekarz to zawód zaufania publicznego. Tym samym osoby, które chcą go wykonywać, mają podwyższoną poprzeczkę, również jeżeli chodzi o przestrzeganie standardów etycznych. Tyle teoria. Praktyka często jest jednak inna. Dla części lekarzy to, że jest ich mało (w Polsce mamy najmniej medyków wśród krajów UE przypadających na 10 tys. mieszkańców), a do tego są grupą zawodową, gdzie jest więcej osób powyżej 50 lat niż 30-latków, to dobra karta przetargowa. I korzystają z niej w rozmowach o warunkach pracy z dyrektorami szpitali. Nie ma w tym nic złego, jeżeli robią to ci, którzy ciężko pracują i walczą o wyższe wynagrodzenie czy lepsze warunki pracy. Problem pojawi się wtedy, gdy jest to wykorzystywane do zwykłego kombinowania. A że tak bywa, świadczą o tym przykłady, jakie ujrzały światło dzienne w czasie jednej z kontroli NFZ. Ten w ubiegłym roku sprawdził, czy w placówkach, gdzie powinno np. przez 6 godzin pracować trzech różnych specjalistów, tak faktycznie było. Wyniki były zaskakujące. Okazało się, że ten sam lekarz pracował w tym samym czasie w kilku różnych placówkach.
Wykorzystywanie swojej pozycji przez lekarzy to jednak tylko jedna strona medalu. Druga to nieprecyzyjne przepisy o czasie pracy. Zgodnie z nimi lekarz może pracować na etacie maksymalnie 40 godzin tygodniowo. Wydłużenie tego czasu jest możliwe, jeżeli ten podpisze klauzulę opt-out. Takiego ograniczenia w ogóle nie ma, jeżeli specjalista pracuje na podstawie kontraktu. W efekcie placówki medyczne mogą wydłużać czas pracy lekarzy do niebezpiecznych granic. Z raportu przedstawionego kilka dni wcześniej przez Państwową Inspekcję Pracy wynika, że rekordziści pracują nawet 100 godzin bez odpoczynku. Najpierw na podstawie umowy przepisowe 7 godzin i 35 minut, później na podstawie umowy cywilnoprawnej. Bez chwili odpoczynku idą dyżurować tylko po to, żeby po jego zakończeniu znów rozpocząć pracowniczą dniówkę.
W ten sposób szpitale są w stanie zapewnić pacjentom opiekę przez 24 godzinę na dobę. A że przy okazji naginają prawo, to już inna kwestia. W takiej sytuacji faktycznie trudno o znalezienie złotego środka. Ale trudno również zrozumieć zachowanie niektórych lekarzy, którzy torpedują próby kontrolowania ich czasu pracy. Tylko jak wytłumaczyć to innym pracownikom, których pracodawcy mogą kontrolować nie tylko za pomocą czytników kart, lecz także przy wykorzystaniu bardziej wyszukanych metod. Ci nie protestują. Może muszą znaleźć swoją kartę przetargową.