Lista polskich problemów jest długa, ale wiele z nich można by sprowadzić do wspólnego mianownika – wynikają z tego, że jako konsumenci oczekujemy od rynku czego innego, niż jesteśmy w stanie na ten rynek dostarczyć jako społeczeństwo.
Z jednej strony od lat cieszymy się z edukacyjnego boomu, czyli faktu, że aż połowa maturzystów decyduje się na studia, z drugiej – ubolewamy, że aż połowa absolwentów wyższych uczelni, zamiast do pierwszej pracy, udaje się na bezrobocie. Wyjaśnienia niektórych naukowców, że gospodarka jest za mało rozwinięta i do tak dużej liczby magistrów nie dorosła, wydają się mało przekonujące. W miarę rozwoju gospodarka nie będzie raczej potrzebowała więcej politologów, filozofów czy filologów (po tych kierunkach kłopoty ze zdobyciem pracy są największe), ale na pewno coraz bardziej odczuje brak fachowców od usług. Fryzjerów, glazurników, cieśli, spawaczy, wymieniać można by jeszcze długo. Z jednej strony rośnie rejestr bezrobotnych, z drugiej – dramatyczne braki ludzi chcących pracować w usługach. Nasz popyt jako konsumentów nie jest zaspokajany przez podaż naszej pracy, te dwa zbiory stają się coraz bardziej różne. Tak jak nasze konsumenckie potrzeby inne są niż zawodowe aspiracje. Kiedy w maju Niemcy otworzą swój rynek pracy dla Polaków, tu ze znalezieniem ludzi do pomalowania mieszkania, remontu łazienki czy pielęgnacji ogrodu może być nie mniejszy problem niż w czasach PRL. Tylko że wtedy wszelkiej maści złote rączki, którym nie chciało się pracować dla pieniędzy, nie gardziły półlitrówką. Teraz ta moneta również się zdewaluowała.
Kto powinien to zmienić? Czy młodzi ludzie sami są sobie winni, bo często wybierają uczelnie słabe, tylko dlatego że są blisko i łatwo się do nich dostać? A może jednak coś do zrobienia w tej kwestii powinno mieć także państwo? Chociażby zmuszając wszystkie uczelnie do monitorowania i upubliczniania zawodowych losów swoich absolwentów. Żeby inni mieli świadomość, jak ich walory ocenia rynek pracy. Zmiany systemu kształcenia zawodowego raczej jednak nie dokonamy na własną rękę. W tej sprawie państwo przez ostatnich 20 lat zrobiło niewiele, nie leży w sferze jego zainteresowań. Za to w innych, w których jego interwencja może tylko zaszkodzić, aż rwie się do roboty.
Ministerstwo Rolnictwa już po raz kolejny pali się do stworzenia międzyresortowego zespołu, który ma sprawdzać, jakie marże nakładają sieci handlowe na towary, i zapobiegać pobieraniu przez nie opłat za tak zwane miejsce na półce. Tu bowiem, zdaniem pomysłodawcy, tkwi główna przyczyna drożyzny. Tabuny ludzi znajdą zatrudnienie, podatnicy opłacą wynagrodzenia. Bezsensowne, bo w umowy dostawców z sieciami i tak interweniować nie mają prawa. Są przecież dobrowolne.
Nie ma takiego kraju, w którym podobne zespoły odnotowałyby sukcesy. Jest natomiast wiele przykładów, że rolnicy odbierają handlowi część marży. Organizują się w grupy, które przetwarzają płody rolne na bardzo atrakcyjne dla konsumentów produkty regionalne, a potem je sprzedają. Chociażby we Francji czy Włoszech. Nasi rolnicy jednak nie zamierzają naśladować tamtych, bo jak twierdzą działacze PSL, mają w genach zakodowany wstręt do spółdzielczości. Z dwóch milionów gospodarstw rolnych dwie trzecie na rynek nie produkuje nic. Ich właściciele pielęgnują w sobie poczucie krzywdy i oczekują od państwa coraz więcej.
Mamy więc państwo, którego nie ma tam, gdzie być powinno i które rozrasta się w obszarach, gdzie jego obecność tylko szkodzi. Za małe i jednocześnie za duże. Te zbiory też się nie pokrywają.