Z najnowszego raportu OECD Pension at a Glance 2011 wynika, że jedynie cztery kraje spośród 30 najlepiej rozwiniętych gospodarek świata utrzymują wiek emerytalny kobiet na poziomie 60 lat. Są to socjalna Grecja, zadłużona po uszy Belgia, superzamożny Luksemburg i... kraj na dorobku, jakim jest Polska. Reszta ma go ustalonego na poziomie 65 lat. A np. w USA czy Wielkiej Brytanii wynosi on odpowiednio 68 i 67 lat.
Ktoś może zapytać, czy oni wszyscy powariowali? Czy wszystkie kraje wokół Polski uległy zbiorowej histerii? Dlaczego podnoszą ten wiek? Nie. Żyjemy coraz dłużej i musimy dłużej pracować. Dobrobyt bierze się z pracy, a nie ze świadczeń. Wracamy znów do raportu OECD. W 1971 roku kobieta, która kończyła wiek emerytalny, miała przed sobą 18 lat życia. W 2050 roku będzie to prawie 25 lat. Świetnie, że żyjemy coraz dłużej. To ogromny sukces naszych czasów. Ale w ślad za tym musimy wydłużać aktywność zawodową.
Nie ma żadnych argumentów – społecznych, medycznych, ekonomicznych – aby w Polsce nie zrównać przynajmniej do 65 lat wieku dla obojga płci. Przeciwnie. Jeśli tego nie zrobimy, będziemy się rozwijać wolniej, niż możemy, stracimy na tym wszyscy, płacąc wyższe podatki i składki. Rząd powinien uczciwie powiedzieć, że rozpoczyna ten proces. Tak żeby rozłożyć go w czasie i nie zaskakiwać kolejnymi nagłymi decyzjami za 10 lat.
Ciekawe, że lepiej od rządu rozumieją to sami Polacy. Nie wyszli na ulicę po likwidacji w 2009 roku powszechnych przywilejów emerytalnych, z publikowanego dzisiaj sondażu „DGP” wynika, że nie zrobią tego także w razie ewentualnej decyzji o wyższym wieku. Może więc premier powinien wreszcie posłuchać ekonomistów wariatów.