Proponowane przez rząd zmiany w prawie pracy nie rozwiązują problemów pracodawców ani zatrudnionych
Henry Ford mawiał, że cały świat je kurze jaja, a nie kacze, bo podczas ich znoszenia kura, w przeciwieństwie do kaczki, gdacze wniebogłosy. W sprawach dotyczących pracodawców podobną taktykę, do tej pory z powodzeniem, stosuje obecnie rządzące ugrupowanie. Było już jedno okienko, w którym przedsiębiorcy mieli załatwić wszystkie swoje sprawy i komisja Palikota, która bardziej może się pochwalić wypromowaniem swojego byłego przewodniczącego niż efektami prac nad przepisami ułatwiającymi życie pracodawców.
W ubiegłym tygodniu rząd przedstawił następny tego typu projekt, czyli tzw. ustawę deregulacyjną bis. Ma ona usunąć kolejne bariery administracyjne dla firm. Ułatwić zatrudnianie pracowników. Niestety nie zrobi tego, mimo że skomplikowane prawo pracy to obecnie jedna z największych bolączek przedsiębiorców. Rząd zaproponował trzy zmiany w kodeksie, z których żadna nie ma zasadniczego znaczenia dla firm.
Jedna z nich – dotycząca zasad ustalania regulaminu wynagrodzenia w sytuacji, gdy w firmie działa kilka organizacji związkowych – nie jest w ogóle potrzebna, bo kwestie te reguluje już ustawa o związkach zawodowych. Rząd powinien raczej określić, co ma zrobić pracodawca, gdy związki nie godzą się na zaproponowany przez niego regulamin. Sam przyjąć go nie może, choć przepisy go do tego zobowiązują i w razie kontroli inspekcji pracy zapłaci mandat.
Dobrym rozwiązaniem jest wydłużenie terminu, w którym firma musi udzielić pracownikowi zaległego urlopu. Będzie mogła to zrobić do końca lipca, a nie jak obecnie – do końca marca następnego roku. Przepisy nadal nie będą jednak określać, czy pracodawca może zmusić podwładnego do skorzystania z zaległego wolnego. I firma znów dostanie mandat, jeśli oporny pracownik będzie odmawiał skorzystania z tego wypoczynku.
Jednocześnie w ubiegłym tygodniu na pierwszym po długiej przerwie posiedzeniu zespołu ds. prawa pracy komisji trójstronnej rząd po cichu wycofał się z ważnych dla firm reform.
Mimo wcześniejszych zapowiedzi znów nie przedstawił partnerom społecznym projektu nowego rozdziału szóstego kodeksu dotyczącego czasu pracy. A przecież obecne przepisy dotyczące godzin nadliczbowych, doby pracowniczej lub okresów rozliczeniowych to prawdziwa zmora dla firm. Nie dyskutowano również o wprowadzeniu na stałe rozwiązań zawartych w ustawie antykryzysowej, która obowiązuje tylko do końca tego roku. Nie stało się tak, mimo że możliwe wydaje się porozumienie pracodawców i związków zawodowych w tej sprawie. Ci pierwsi przełknęliby ograniczenie możliwości zawierania umów na czas określony w zamian za prawo do wydłużania okresów rozliczeniowych czasu pracy do 12 miesięcy. Rząd najwyraźniej jednak nie chce się zająć problemem czasowych umów, mimo że Polska ma najwyższy odsetek takich kontraktów wśród wszystkich państw Unii Europejskiej (26 proc.). To skutek m.in. zbytniej ochrony pracowników przed zwolnieniem, która powoduje, że firmy bronią się przed stałymi umowami. Z tego powodu tak popularne stało się u nas tzw. fikcyjne samozatrudnienie. Od czasu wygranych wyborów rząd nie zmierzył się z tymi problemami, mimo że dotyczą one i pracowników, i pracodawców.
Do tej pory robienie szumu wokół małych zmian wychodziło rządzącym na dobre. Słowa Henry’ego Forda mogą być jednak dla nich przestrogą. Zaniechanie ważnych reform może bowiem w roku wyborczym zwrócić uwagę polskich przedsiębiorców na programy gospodarcze opozycji. I jaja kaczek, choć mniej rozreklamowane, mogą w Polsce wyprzeć te pochodzące od głośno gdakających kur.