Od początku debaty emerytalnej największą trudność mieliśmy ze znaczeniem słów. Nie chodzi tu o angielsko brzmiące instrumenty finansowe, różne szkoły ekonomiczne czy arkusze kalkulacyjne.
Rzecz w rozumieniu prostych twierdzeń. Jak choćby kompromis. W codziennym rozumieniu oznacza to ustępstwa jednej ze stron na rzecz drugiej. Szukanie równowagi między ratowaniem budżetu pieniędzmi przyszłych emerytów a redukowaniem rozrzutnych przywilejów dla nauczycieli czy rolników. Kompromisem nie jest jednak tworzenie fikcyjnych ulg od oszczędności na jeszcze bardziej fikcyjne fundusze emerytalne bez reformowania wydatków państwa.
Chodzi tu o znaczenie takich terminów, jak troska o finanse państwa, która powinna oznaczać naprawę państwowych finansów, a nie demontaż prywatnych kont emerytalnych.
Odwaga polityczna, którą chełpił się wczoraj premier, to nie jest uciekanie od konfliktu ze związkami zawodowymi, z górnikami czy pielęgniarkami, a zamiast tego wyznaczanie sobie na wroga kilku publicystów czy ekonomistów. Tak jak żonglowanie składkami między ZUS a OFE nie oznacza stabilizacji emerytur. A stabilizacją finansów państwa nie jest przerzucanie lokat walutowych, tylko przejrzysty system wydatków, zadaniowy budżet, naprawa administracji państwa i prywatyzacja. I wreszcie debata – nie polega na prezentowaniu swoich poglądów jako jedynych sprawiedliwych, a poglądów drugiej strony jako głosu lobby cynicznych finansistów żerujących na pieniądzach emerytów.
To może być najpoważniejszy problem Donalda Tuska. Nie same przesunięcia składek emerytalnych, skomplikowane mechanizmy, w których czasem trudno się połapać, ale właśnie manipulowanie znaczeniem słów. To wszyscy znamy zbyt dobrze.