Znów zmalała liczba Polaków oszczędzających na indywidualnych kontach emerytalnych”. „W pracowniczych programach emerytalnych oszczędza zaledwie 2 proc. zatrudnionych”. „III filar leży w gruzach”. To tylko niektóre z ostatnich alarmistycznych tekstów o Polakach, którzy nie oszczędzają dodatkowo na starość. Narzekania na ten temat wciąż się powtarzają. Rząd chce teraz zachęcać do tego obywateli ulgą podatkową. Problem w tym, że obywateli nie bardzo na to stać. By oszczędzać, zwłaszcza na emeryturę, nie wystarczy nie być krótkowzrocznym. Trzeba jeszcze mieć z czego odkładać pieniądze. I właśnie z tym jest największy problem. Polscy obywatele żyją w kraju, w którym oszczędzanie jest niezwykle trudne.
Dlaczego tak się dzieje? Bo nasze państwo jest, mówiąc wprost, pazerne. Jak inaczej je nazwać, skoro zabiera obywatelom niemal połowę ich dochodów w formie składek, podatków czy parapodatków. W dodatku nie zabiera bogatym – Polacy wciąż muszą nadrobiać konsumpcyjne, edukacyjne czy wręcz cywilizacyjne zaległości z 45 lat funkcjonowania destrukcyjnego PRL. Dlatego oszczędzanie to dla nas nadal ekstrawagancja. Sposobem na zmianę tego stanu rzeczy jest ograniczenie pazerności państwa.
Na początek kilka liczb. Obowiązkowa składka na emeryturę wynosi 19,52 proc. pensji. Państwo zmusza więc nas, abyśmy co piątą zarobioną złotówkę odkładali na starość. To sporo. Z danych GUS wynika, że dochody sektora finansów publicznych do PKB to ponad 40 proc. A wydatki 44 proc. Innymi słowy – niemal co druga złotówka w naszej gospodarce jest wpłacana państwu lub transferowana przez nie. Dlatego wyliczany przez Centrum im. Adama Smitha dzień wolności podatkowej przypada w czerwcu. Przez prawie pół roku pracujemy na wydatki publiczne.
Co to za wydatki? Prawie 10 mln osób co miesiąc otrzymuje świadczenia społeczne, choć wiele z nich mogłoby pracować. Na emeryturę idą niespełna 40-letni żołnierze czy policjanci, a nauczycielom, którzy mają 3 miesiące przerw wakacyjnych, pozwalamy pracować 20 godzin tygodniowo. Tymczasem dobrobyt bierze się z pracy, a nie ze świadczeń.
Mimo ogromnego skoku cywilizacyjnego, jakiego dokonaliśmy w ciągu ostatnich 20 lat, wciąż jesteśmy krajem na dorobku. Nasz PKB na głowę mieszkańca wynosi zaledwie 60 proc. średniej unijnej. GUS wylicza, że w niemal w co dziesiątym gospodarstwie domowym nie ma łazienki. A 6 proc. spośród istniejących łazienek nie ma spłukiwanej toalety. Mieszkamy w ciasnocie, niemal co dwudziesta osoba w Polsce żyje poniżej minimum egzystencji, czyli granicy ubóstwa, której przekroczenie grozi fizycznym wyniszczeniem. Średnia płaca to około 800 euro, a ceny są zbliżone do poziomu zachodniej Europy. Trzeba też pamiętać, że wojna, a później lata PRL zrujnowały proces dziedziczenia kapitału materialnego. Rodziny na Zachodzie gromadzą go od pokoleń. Musimy też nadrobić zaległości kapitału ludzkiego – boom edukacyjny wiąże się z ogromnym wysiłkiem finansowania nauki przez samych obywateli. Ponoszą go głównie rodzice studiujących. Dlatego trudno oczekiwać od Polaków, że masowo rzucą się do oszczędzania.
Mogłaby w tym pomóc odpowiednio prowadzona polityka państwa. Choćby obniżenie obowiązkowych składek i podatków mogłoby spowodować, że ludzie będą dodatkowo oszczędzać. Aby przeprowadzić te zmiany, potrzeba dwóch rzeczy: męża stanu i odwagi odebrania nienależnych przywilejów. Cięcia niepotrzebnych wydatków, opodatkowania free riderów, którzy nie płacą, bo sobie to wywalczyli i żyją na koszt innych, często biedniejszych. Zamiast tego dostajemy jednak zabór składki z OFE, który osłabi reformatorskie zamiary. A bez nich nie ma co się spodziewać masowego gromadzenia oszczędności.