Za każdym razem, gdy piszę, że dobrze się dzieje, gdy ZUS przyznaje coraz mniej emerytur stosunkowo młodym osobom, czytam następnego dnia komentarze w internecie: „Idź pan do pośredniaka i zobacz, czy dla tych ludzi jest praca”. Dostaję też listy. Niektóre wyłącznie z pogróżkami, ale niektóre z długą argumentacją. W każdym razie to, co w nich czytam, pokazuje wyraźnie, jak głęboko tkwi w świadomości społecznej błędne rozumowanie, że im więcej emerytur, tym więcej etatów. A przecież przeczą temu fakty, choćby te wynikające z najnowszych danych ZUS i GUS.
ZUS przyznał w 2010 roku zaledwie 90 tys. nowych emerytur. To najmniej od 10 lat, nie mówiąc o latach 2008 – 2009, kiedy przybyło nam odpowiednio 340 tys. i 243 tys. osób na tych świadczeniach. Mogłoby się więc wydawać, że zatrudnienie powinno spaść. Albo przynajmniej pozostać na niezmienionym poziomie. No bo przecież etaty blokują starsi. Tymczasem z danych Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności, które prowadzi GUS, wynika coś zupełnie innego. To właśnie w III kwartale 2010 roku padł polski rekord zatrudnienia. Pracowało 16,2 mln osób – nigdy od początku transformacji nie było ich tak dużo. Co więcej, z BAEL czytamy też, że wzrósł nie tylko wskaźnik zarudnienia starszych osób, ale także młodych. W III kwartale 2009 roku pracowało 27 proc. osób w wieku 15 – 24 lata, rok później – 27,5 proc. A teraz cofnijmy się kilka lat wstecz. Na początku tego wieku mieliśmy rekordową liczbę osób na świadczeniach społecznych (emeryturach, rentach, zasiłkach i świadczeniach przedemerytalnych). Miejsc pracy powinno więc być jak lodu. A tymczasem w lutym 2003 roku wskaźnik bezrobocia osiągnął historyczne maksimum – 20,7 proc.
Nie jest prawdą, jak powszechnie się sądzi, że liczba miejsc pracy w gospodarce jest ściśle reglamentowana. Najlepiej dla niej, jeśli pracują wszyscy, którzy mogą. Jeśli więc osoby zdolne do pracy, czyli między innymi wcześni emeryci, są na świadczeniach, jest to dla gospodarki strata. I to podwójna. Nie tylko dlatego, że nie wytwarzają dóbr i usług, nie płacą podatków i składek, ale także dlatego, że ich utrzymanie kosztuje. Te koszty finansują pracujący. Muszą płacić wyższe składki do ZUS, a przez to są drożsi i firmom trudniej ich zatrudnić. A jeśli tak jest, to pracodawcy zgłaszają na nich mniejszy popyt, za granicą szukają miejsc, gdzie pracownicy są tańsi, lub kupują maszyny, aby automatyzować produkcję. W ślad za tym rośnie bezrobocie, a następnie presja na przyznawanie świadczeń społecznych. I koło się zamyka. Gospodarka pogrąża się w szkodliwym marazmie.
Świadczenia społeczne powinny być przyznane wyłącznie tym, którzy ich niezbędnie potrzebują. I nie dotyczy to wyłącznie ZUS. Jaskrawym przejawem dewiacji są 35-letni emeryci w wojsku czy policji. Kolejnym powodem, dla którego warto wygaszać wszelkie przywileje, jest to, że często są one... dyskryminujące. Pracodawca, licząc się z tym, że pracownik zwolni się z firmy w wieku około 55 lat, na 10 lat przed tą datą przestaje w niego inwestować, pomija w awansach, podwyżkach. A to powoduje też mniejszą motywację tych osób do pracy. Działa więc fatalny mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Przywileje więc nie tylko są kosztowne, nieetyczne, ale i często zgubne dla samych uprzywilejowanych.
To mit, że starsze osoby, które nie idą na emeryturę i zostają na rynku pracy zajmują miejsca młodszym. Wciąż ma się jednak świetnie. A prawda jest taka, że im więcej osób na wcześniejszych emeryturach, zasiłkach, świadczeniach, tym więcej młodych nie ma pracy.