Bronisław Komorowski uznał projekt ustawy o racjonalizacji zatrudnienia w administracji za bubel. Dla koalicji PO – PSL jest to bolesna porażka, bo chodzi o jedną z największych proponowanych reform.
Zwalniają, znaczy będą przyjmować – mawiał Lejzorek Rojtszwaniec. Miał rację. Zawsze, kiedy jakiś rząd ogłaszał plany ograniczenia zatrudnienia w administracji, kończyło się to kolejną falą szalonego rozrostu biurokracji. Wiele wskazuje na to, że podobnie będzie i w przypadku obecnego zamierzenia premiera Donalda Tuska, które miało być wcielane w życie od 1 lutego.

Odejdą młodzi

Bronisław Komorowski uznał jednak projekt ustawy o racjonalizacji zatrudnienia w administracji za bubel i zapewne skieruje go do Trybunału Konstytucyjnego, jak donosi „Wprost”, powołując się na swoje źródło z Kancelarii Prezydenta. Decyzja ma być ogłoszona w najbliższych dniach. Zastrzeżenia konstytucjonalistów są poważne (np. brak jasnych kryteriów zwolnień), a rząd przepchnął ustawę przez Sejm, choć o nich dobrze wiedział. Byłby to pierwszy raz, gdy Komorowski jako prezydent nie zgodził się z działaniami koalicji PO – PSL. Rzecz dla niej tym bardziej bolesna, że nie chodzi o legislacyjny drobiazg, ale o największą, nie licząc emerytur pomostowych sprzed dwóch lat, reformę przeprowadzaną przez obecny rząd.
Sprzeciw prezydenta mógłby być jej gwoździem do trumny, a wydaje się już i tak bliska pogrzebania. Rząd zgodził się poszerzyć grono nietykalnych o osoby w wieku przedemerytalnym, kierowników, głównych księgowych, pracowników służby bhp i ważniejszych członków związków zawodowych. Potem spod noża uciekli pracownicy m.in. policji, Straży Granicznej, Państwowej Straży Pożarnej, Sejmu, Senatu, Kancelarii Prezydenta, NIK-u, KRRiT, prokuratury, a także tych instytucji, w których wprowadzono system zarządzania jakością ISO 9001. Jakby tego było mało, uznano, że kierownicy urzędów będą mogli wnioskować o pozostawienie dotychczasowego poziomu zatrudnienia ze względu na „bezpieczeństwo państwa”. Oczywiście zrobią tak wszyscy. Jeśli już ktoś odejdzie, to raczej młodzi, pełni zapału ludzie, którzy nie zdążyli jeszcze wypracować sobie odpowiedniej pozycji.
Walka z biurokracją została mocno nagłośniona, więc porażka rządu Tuska w tej kwestii byłaby tym większa. Na pierwszy rzut oka zadanie wydawało się bowiem proste, bo zniechęceni do urzędników obywatele nie kiwną palcem w ich obronie. A więc małym kosztem zdobywamy cenne punkty. Poza tym plan i tak wydawał się skromny. Cięcie o 10 proc. to mniej więcej o tyle, o ile zwiększył zatrudnienie tylko ten rząd. Wzrost liczby urzędników jest stałym trendem – łącznie za koalicji PO – PSL i poprzedników z PiS przybyło ich w Polsce 90 tys. do z grubsza pół miliona.
To już drugie podejście rządu Donalda Tuska do zwolnień w administracji. Pierwsze odbyło się latem 2009 r., ale urzędnicy szybko udowodnili, że się nie da, a każda para ich rąk jest na wagę złota. Trzeba przyznać, że i poprzednie ekipy, próbując okiełznać wzrost biurokracji, ponosiły totalne fiasko. Przypomnijmy, że premier Kazimierz Marcinkiewicz chciał ograniczyć administrację aż o 20 proc.

Jest na czym oszczędzać

Urzędnicy zawsze mogą udowodnić, że są niezbędni i mają roboty po sufit, choćby pracowali jak ten z anegdoty, zwracający się do interesanta: – Codziennie panu mówię, żeby pan przyszedł jutro, a pan zawsze przychodzi dzisiaj.
Oczywiście krzywdzące byłoby zarzucanie a priori urzędnikom, że pracują źle i niewydajnie. Tylko że nikt nie wie, jak tak naprawdę jest, bo rząd nie przeprowadził audytu kosztów. Nie zlecił zbadania, które stanowiska są potrzebne, a które nie. To główne źródło dotychczasowych niepowodzeń i zła wróżba na przyszłość. Takie zadanie musiałyby otrzymać firmy zewnętrzne, bowiem stworzenie, co niektórzy eksperci postulują, specjalnej komórki w samej administracji skończyłoby się tylko zwalczaniem biurokracji biurokracją.
Według firm audytorskich potencjalnie można by zaoszczędzić nawet i kilkanaście miliardów złotych, a nie miliard w skali roku, jak chce rząd. Co oprócz takiego badania kosztów należałoby zrobić? Przede wszystkim wprowadzić system wspólnych zakupów od samochodów po spinacze. Część usług jak IT, księgowość czy sprzątanie można przekazać zewnętrznym firmom. Trzeba też zmienić system płac w samej administracji, by nie zależały one głównie od wysługi lat, ale od wartości danego pracownika. Najwięcej powinni dostawać poszukiwani na rynku fachowcy, np. osoby odpowiedzialne za absorbcję środków unijnych. Przede wszystkim jednak należy działać szybko, bo na wieść o przygotowywanych zwolnieniach najlepsi urzędnicy już szukają pracy gdzie indziej.