Prywatne ubezpieczenia zdrowotne mogą się stać dla pacjentów (także tych, którzy ich nie wykupią) dobrodziejstwem albo też spowodują w publicznej służbie zdrowia jeszcze większy zamęt i bałagan. Wszystko zależy od tego, jak przygotuje się do nich państwo. W przypadku opieki zdrowotnej nie można bowiem zdać się na sam rynek. Odstrasza od tego przykład Stanów Zjednoczonych, które na zdrowie wydają najwięcej pieniędzy, a mimo to spora część społeczeństwa jest pozbawiona opieki medycznej. Tam państwo do rynku zdrowia się nie wtrąca.
Same pieniądze sukcesu w służbie zdrowia jeszcze nie gwarantują. Potrzebny jest sprawny państwowy nadzorca, który takie same reguły narzuci ubezpieczycielom prywatnym i publicznemu NFZ i będzie umiał je wyegzekwować. Niektóre państwa europejskie, na przykład Holandia, dopracowały się takiego nadzoru. Kto miałby taką rolę spełniać u nas? Przecież nie NFZ, który sam byłby przez niego nadzorowany. Państwowy regulator jest potrzebny po to, aby przestrzegać zasady solidaryzmu społecznego, która w przypadku służby zdrowia wydaje się konieczna. Gdyby decydował tylko rynek, osoby młode i zdrowe płaciłyby o wiele mniejszą składkę na zdrowie niż stare i chore, których leczenie kosztuje najwięcej. Problem w tym, że to zwykle młodzi i zdrowi zarabiają najwięcej, a starzy i chorzy z braku pieniędzy musieliby zostać pozbawieni możliwości leczenia. W tym przypadku solidaryzm polega na tym, że najwięcej płacą nie ci, którzy najwięcej korzystają. Ponieważ jednak zdrowie całego społeczeństwa jest wartością nadrzędną, w Europie zasady solidaryzmu raczej się nie kwestionuje. Pojawienie się prywatnych ubezpieczycieli nie może więc oznaczać zgody państwa na to, aby ich klienci – którymi będą z pewnością osoby lepiej zarabiające – przenieśli się do nich wraz z całą swoją obowiązkową składką na zdrowie. Oznaczałoby to bowiem ruinę NFZ. Regulator jest potrzebny do tego, aby precyzyjnie obliczyć średnie obecne wydatki, jakie na opiekę w danej grupie wiekowej ponosi NFZ., i tylko taka część składki mogłaby powędrować z pacjentem do systemu prywatnego. Jego klienci oprócz tej części składki będą z pewnością musieli dopłacić też jakieś sumy z prywatnej kieszeni. I tak będzie im się to opłacało, teraz w zamian często nie dostają nic.
Na tym jednak rola państwa kończyć się nie może. Przykłady innych krajów pokazują, że towarzystwa ubezpieczeniowe potrafią być mistrzami w takim konstruowaniu warunków umowy, by skutecznie zniechęcać do wykupienia prywatnej polisy tych klientów, którzy mogliby je narażać na zbytnie wydatki. Czyli np. osoby starsze lub przewlekle chore. Oznaczałoby to, że zdrowi (wraz z częścią swojej składki) przejdą do systemu prywatnego, a chorzy, których leczenie pochłania najwięcej pieniędzy, zostaliby w NFZ. Państwowy regulator ma pilnować, by prywatne towarzystwa nie mogły odmówić sprzedania polisy także osobom z grupy największego ryzyka. Mogłyby się też zdarzać sytuacje odwrotne. Że osoba ciężko chora decyduje się dopłacać do polisy, byle tylko mieć szansę leczenia w systemie prywatnym. Większa liczba takich klientów groziłaby zwłaszcza tym ubezpieczycielom, którzy zyskaliby na rynku dobrą opinię. W krótkim czasie mogłoby to doprowadzić do bankructwa dobrego towarzystwa. Państwo ma dbać także o jego interes – w przypadku większej liczby takich kosztownych klientów państwowy regulator ze wspólnego funduszu reasekuracyjnego wypłacałby towarzystwu rekompensatę. Tak dzieje się na przykład w Holandii.
Prywatne ubezpieczenia stworzyłyby państwowemu NFZ konkurencję, której dziś nie ma. Pacjenci, którzy już teraz utrzymują publiczną służbę zdrowia, niczego nie dostając w zamian, mogliby – za dodatkową opłatą – zyskać możliwość przeniesienia się do prywatnego systemu. Dla wszystkich pacjentów byłoby to o wiele lepsze niż kolejne podnoszenie składki na zdrowie, trzeba to jednak robić z głową.