Ewa Kopacz jest już jedynym ministrem w rządzie, który nie stracił zapału do reform. Mimo to w pakiecie ustaw zdrowotnych brakuje odpowiedzi na kilka najważniejszych pytań. Może dlatego, że musi ich udzielić cały rząd, zwłaszcza jego polityczne zaplecze. Oto niektóre z nich.
Czy nasza składka na zdrowie ma służyć lekarzom i pielęgniarkom zatrudnionym w publicznych placówkach, czy też pacjentom? Odpowiedź tylko pozornie jest oczywista. Już ponad 80 proc. środków, jakie szpitale otrzymują z Narodowego Funduszu Zdrowia, pochłaniają płace. Lekarze, którzy przed kilkoma laty zarabiali nader marnie, dziś, jak wynika z badań GUS, należą do grup najlepiej uposażonych. Pod koniec roku wiele placówek odsyła z kwitkiem pacjentów, ponieważ już wyczerpały limity zakontraktowane przez NFZ. Personel medyczny ma mniej pracy, ale płace nie zmalały. Ludzie zarabiają tak samo, tylko pacjenci powinni się wstrzymać z chorowaniem do nowego roku. Nie wydaje mi się, by problemy pacjentów spowodowane były tylko brakiem środków. Jeszcze pięć lat temu NFZ dysponował 30 mld zł, dziś ma do wydania 57 mld, a lepiej nie jest. Może więc tymi pieniędzmi w niewłaściwy sposób się gospodaruje?
Polskie szpitale mają za dużo drogiego sprzętu. Nierzadko bardzo kosztowna aparatura stoi bezczynnie. Słynne PET-y (tomografy pozytronowe) do bardzo wczesnego wykrywania raka są tylko jednym z licznych przykładów. Kupiono ich za dużo, a decydowali o tym nie specjaliści od zarządzania służbą zdrowia, ale onkologiczne sławy. W ramach Narodowego Programu Walki z Rakiem było sporo pieniędzy, więc trzeba je było wydać. PET-y pracują dziś nawet nie na pół gwizdka, bo NFZ zakontraktował za mało badań, które są bardzo drogie, jedno kosztuje kilka tysięcy złotych. Gdyby aparatów było o połowę mniej, byłyby lepiej wykorzystane, a jedno badanie mogłoby być tańsze.
Znajoma lekarka twierdzi, że polska służba zdrowia przypomina rodzinę, która zafundowała sobie zbyt drogi samochód, a teraz nie może nim jeździć, bo brakuje jej na benzynę. Co w medycynie jest tą benzyną? Drogie odczynniki, bez których nie przeprowadzi się badania, serwisowanie nowoczesnego sprzętu. W porównaniu z sumami, które przeznaczane są na płace, i tymi, za które zakupiono tę masę sprzętu, koszt „benzyny” nie jest już tak bardzo wysoki. Jeśli jednak jej się nie kupuje, pieniądze wydane na płace i na sprzęt z punktu widzenia pacjentów zostały zmarnowane, bo ani z lekarzy, ani ze sprzętu nie ma pożytku. Jednak najwyraźniej pacjenci do funkcjonowania machiny nazwanej publiczną służbą zdrowia nie są wcale potrzebni. Machina potrafi zużyć dużo więcej pieniędzy, nie lecząc. Dosypywanie niczego tu nie zmieni.
Kolejne pytanie, na które rząd unika odpowiedzi, brzmi: jak można próbować racjonalizować popyt na usługi medyczne. W lecznictwie jest on bowiem nieograniczony, w przeciwieństwie do ilości pieniędzy publicznych przeznaczonych na jego zaspokojenie. Pieniędzy zawsze będzie brakować. Nie ma kraju, w którym ludzie są w pełni zadowoleni z publicznej służby zdrowia, jednak są takie, gdzie narzekają mniej. Na przykład w Skandynawii. I, wbrew pozorom, jest tam lepiej nie tylko z powodu bardzo wysokich podatków. Szwedzi racjonalizują popyt na usługi medyczne w ten sposób, że pacjenci muszą za nie częściowo zapłacić. Każdy płaci najpierw pewną sumę, a dopiero po jej przekroczeniu leczy się już za darmo. To skutecznie zniechęca do wizyty u lekarza, gdy nie jest ona konieczna.
Trudnych pytań jest o wiele więcej, ale rząd najwyraźniej ich sobie nie zadaje, odpowiedzi mogą się bowiem wielu wyborcom nie spodobać. Od lat więc reformujemy służbę zdrowia pod ogólnym hasłem, „żeby było lepiej” i ciągle nam to nie wychodzi.