Blisko połowa z przyznanych nam pieniędzy z UE jest już zagospodarowana – chwali się Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Skoro ich ubywa, warto pytać, jak są wydawane, co zyskamy i czy trwałe będą efekty ich wykorzystania.
Na pewno policzymy ile dzięki funduszom UE powstało firm czy autostrad. Trudniej będzie ocenić, czy dobrze wydaliśmy ogromne środki (prawie 50 mld zł), które UE dała nam na inwestycje w ludzi – program PO KL czy, opisany przez nas w tym tygodni LEADER. Niestety mam wrażenie, że spora część z nich zostanie zmarnowana. Tajemnicą poliszynela jest to, że na rynku szkoleniowym funkcjonują firmy, które znakomicie prosperują dzięki realizacji projektów szkoleniowych z UE. Jak to możliwe, skoro z założenia nie mogą wypracowywać zysku? Pozwala na to system zarządzania nimi i rozliczania wydatków własnych. Przedsiębiorcy koncentrują się więc na tym, aby jak najwięcej z nich upchnąć w budżecie projektu. Urzędnicy badają faktury, a nie meritum sprawy – np. ilu bezrobotnych znajdzie pracę.
Takie programy mają charakter miękki, więc podobno trudno to policzyć. Ale czy na pewno? Gdyby urzędnicy rozliczali firmy z efektów i kontrolowali ich wydatki, przypadki bezrobotnych, którzy ukończyli kilka szkoleń i nadal są bez pracy nie byłyby tak powszechne.
Nie sprzyja nam też Bruksela. Ze strategii Europa 2020 wynika, że musimy tworzyć tzw. zielone miejsca pracy. Powinniśmy więc masowo szkolić np. specjalistów obsługujących kolektory słoneczne. Mimo, że zasilą szeregi bezrobotnych. Takich problemów nie mają firmy, które realizują projekty komercyjne, ani te, które za ich usługi muszą płacić. Zachowują się racjonalnie, bo nie korzystają z łatwego pieniądza. Może najwyższy czas skończyć z hipokryzją i pozwolić, żeby funduszami UE w większym stopniu rządziły prawa rynku.