Zaczął się nowy rok akademicki i degrengolada polskich uniwersytetów będzie się posuwała dalej. Na ten temat powinna się odbyć narodowa dyskusja, gdyż problem szkół wyższych i całej nauki staje się dramatyczny. Polskie uniwersytety spadają w światowych notowaniach, a odpowiednie ministerstwo nie potrafi przeprowadzić żadnych istotnych reform, a przede wszystkim tej najważniejszej, czyli doprowadzenia płac nauczycieli akademickich do ustawowego – podkreślam, ustawowego – poziomu.
Ustawa jest podobno zamrożona, chociaż nie wiem, jak można zamrozić obowiązujące prawo. Gdyby ją odmrozić, nauczyciele akademiccy otrzymywaliby mniej więcej trzykrotnie wyższe pensje, co spowodowałoby, że zniknąłby problem pracy na kilku uczelniach, braku czasu dla studentów, braku czasu na rozwijanie swojej wiedzy i umiejętności oraz na badania naukowe. Ale nie to jest przedmiotem niniejszego tekstu.
Jego przedmiotem jest zdumienie, jakie powodują liczba i jakość studentów, którzy chcą podejmować studia doktoranckie. W zasadzie nie ma żadnych pobudek, które skłaniałyby młodego magistra do robienia doktoratu i do zdawania egzaminu na studia trzeciego stopnia, bo tak się teraz studia doktoranckie określa. Przeciwnie, istnieje wiele okoliczności, które powinny takiego młodego człowieka zniechęcać. Po pierwsze, tylko niewielka część doktorantów dostaje stypendia (nie tak duże, bo nieco ponad 1000 zł), gdyż ministerstwo nie szanuje doktorantów i przydziela uniwersytetom mniej więcej jedną czwartą minimalnej sumy stypendium na doktoranta, a uniwersytety nie mają z czego pozostałej części dopłacać. Po drugie, jest tylko znikoma szansa na to, że po obronieniu doktoratu świeży doktor zostanie zatrudniony w swojej dziedzinie nauki, gdyż nie ma pieniędzy na zatrudnianie nowych ludzi na wyższych uczelniach, a rotacja jest minimalna. Po trzecie, tylko niewiele firm uważa, że doktor będzie dla nich cenniejszym pracownikiem niż magister. Czyli w sumie nie jest jasne, po co doktoranci zadają sobie wielki trud. Tym bardziej że są to ludzie w wieku 24 – 35 lat, czyli często mają już rodzinę i dzieci, więc muszą dorabiać i wieczorami oraz po nocach ślęczeć nad pracą doktorską. Jedynym wytłumaczeniem jest głód wiedzy i chęć doskonalenia się i rozwijania, a zatem motywacje niesłychanie szczytne. Dlatego szanuję i podziwiam doktorantów.
Oczywiście, studia doktoranckie stwarzają okazję do uzyskiwania stypendiów zagranicznych, do licznych wyjazdów, do przedłużania zatem tego okresu w życiu, kiedy młodzi ludzie jeszcze nie muszą zaprzęgać się w kierat codziennej pracy w biurze czy w firmie. Oczywiście istnieje problem braku pracy dla młodych ludzi i studia doktoranckie to znalezienie sobie zajęcia w trudnej sytuacji na rynku pracy. Ale przecież nie przynoszą dochodu, więc nie jest to dostateczne wyjaśnienie faktu, że co najmniej trzy osoby konkurują w egzaminach na te studia na jedno miejsce. I nie jest to wyjaśnieniem faktu, że kandydaci na doktorantów są z roku na rok coraz lepsi, tak że wybór między nimi staje się naprawdę trudny. Zdarzają się kandydaci słabi, ale jest ich niewielu, a projekty doktoratów są przemyślane i dojrzałe.
Wszystko to prowadzi nas do optymizmu z racji bezinteresownej ambicji tych znakomitych młodych ludzi oraz do radykalnego pesymizmu z racji tego, że żyjemy w kraju, który nie potrafi tej bezinteresownej pasji w żaden sensowny sposób potem wykorzystać. Doktoranci są wprawdzie studentami, ale studentami najgorzej traktowanymi. I tu nie chodzi już tylko o pieniądze, lecz o cały system społeczno-gospodarczo-polityczny, który nie umie doceniać, szanować i wykorzystywać najlepszych młodych ludzi. Bardzo źle to świadczy o tym, co się w Polsce dzieje, a przede wszystkim znajdujemy jasne potwierdzenie, skądinąd także znanego faktu, że od 1989 roku najmniej w Polsce uczyniono w celu umiejętnego wchłaniania przez wspólnotę ludzi utalentowanych i, jak to się w żargonie mówi, o skłonnościach innowacyjnych. Taki kraj, który tego nie potrafi, czeka marny los.