Stosunkowo dobry wynik w wyborach Janusza Korwin-Mikkego wskazuje, że coraz więcej Polaków ma dość paternalistycznego państwa, które towarzyszy, im cytując „Wolny wybór” Miltona Friedmana, od kołyski po grób.
Friedman, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, mówił, że nie ma darmowych lunchów. Jeśli ktoś coś dostaje od państwa, to inna osoba musi za to zapłacić. Rosną podatki i składki pobierane z pensji czy wliczone w ceny towarów. Ta oczywista prawda dociera do Polaków. Przestają wierzyć, że daje im coś bezosobowy budżet, a zaczynają rozumieć, że to oni wpłacają tam pieniądze. Dzięki temu zwiększy się może w końcu kontrola nad politykami, którzy często idiotycznie wydają nie swoje pieniądze.
Grudzień 2005 roku. Mniejszościowy rząd Marcinkiewicza niespecjalnie kwapi się do uchwalenia becikowego (paradoksalnie wspiera go Lewica). 1000 zł mają otrzymywać wszyscy, którym urodzi się dziecko. Na jego uchwalenie nalega LPR, zyskuje wsparcie PO, która chce w ten sposób zagrać na nosie PiS. Tuż przed sylwestrem posłowie przesądzają o wprowadzeniu becikowego. Świadczenia, które jest absurdalne, bo nie spełnia prorodzinnego celu, a kosztuje niemało – ponad 400 mln zł rocznie.
Skąd pochodzą te pieniądze? Z naszych portfeli. Państwo ich nie ma – najpierw zabiera nam, po drodze pobiera prowizję za obsługę i wypłaca „potrzebującym”. Na przykładzie becikowego widać, że często ci potrzebujący nie są tymi, którym powinniśmy pomagać.

Bogaty dostaje od biednego

Często obserwujemy więc absurdy, w których ubodzy podatnicy finansują albo absurdalne świadczenia (jak becikowe), albo o wiele bogatsze osoby. Klasycznym tego przykładem jest KRUS. Ubogi podatnik wpłaca do budżetu składki, a zamożny rolnik otrzymuje emeryturę nie ze swoich składek (są bardzo niskie), ale z budżetu. Takich przykładów jest na pęczki. Szokujące są wyniki badań w tym zakresie. Z danych zebranych np. przez dr Annę Kurowską z Fundacji FOR wynika, że tylko połowa z 10 mld zł na pomoc społeczną i świadczenia rodzinne trafia do najuboższych rodzin.
Do podobnych wniosków doszli autorzy raportu „Polska 2030” oraz Diagnozy Społecznej. Ich zdaniem tzw. transfery socjalne – zamiast wspomagać najbiedniejszych – są przekazywane niemal równomiernie do wszystkich grup dochodowych. Uwaga! Z danych tam zawartych wynika, że 10 proc. najzamożniejszych polskich rodzin otrzymuje aż 6 proc. kwoty przeznaczonej na pomoc.
Ktoś może spytać, jak to jest możliwe. W swoim sumieniu odpowiedzmy sobie jednak na pytanie, czy nie znamy zdrowego jak koń rencisty, który otrzymując świadczenie z ZUS, pracuje, majętnej osoby, która pracując w szarej strefie albo ukrywając dochody, korzysta ze świadczeń socjalnych, czy pseudobezrobotnego zarejestrowanego w urzędzie pracy i korzystającego ze świadczeń zdrowotnych na koszt podatnika, który od lat pracuje.

Dwa jachty i zasiłek

Nie jestem naiwny i nie wierzę, że ludzie przestaną wykorzystywać istniejące luki i przywileje i że politycy zlikwidują ten absurdalny stan rzeczy. Od lat słyszymy o reformie KRUS, mundurówek czy sprawdzaniu stanu majątkowego, a nie wyłącznie dochodów osób korzystających z pomocy socjalnej.
Mam jednak nadzieję, że zmieni się to w wyniku coraz większej świadomości wyborców. Zaczną wybierać tych, którzy mniej obiecują. Nadzieją wieje z Europy. Oszczędzają Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy, a nawet Grecy. Może idzie nowe? Może skończy się czas życia ponad stan, na kredyt i z decydującym głosem państwa w transferowaniu dochodów obywateli. Może wynik Korwin-Mikkego to jaskółka takich zmian także u nas?