Rządowy plan B się nie powiódł. Tym razem nie ze względu na brak pieniędzy. Zabrakło po prostu odwagi i determinacji – zarówno samorządowców, jak i – a może przede wszystkim – rządzących.
Szpital to często największy pracodawca w powiecie. Gdyby przekształcił się w spółkę, musiałby zwolnić część pracowników, a samorząd spłacić jego długi. W przypadku 72 szpitali jakoś się to udało. Ale w czasie kryzysu każdy będzie bronił swojego miejsca pracy jak pewien generał socjalizmu. Tego samorządowcy obawiają się najbardziej, ale wiedzą też, że obecny system ochrony zdrowia nie da nikomu zginąć. W końcu skoro za długi zawsze płacił podatnik, to i teraz zapłaci. Mimo iż rynek wygrywa z ich populizmem (w Polsce jest już ok. 170 prywatnych szpitali), to nie chcą prywatnych kas chorych, dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych, symbolicznego współpłacenia czy ponoszenia drobnych opłat za pobyt w szpitalu. Ma być bezpłatnie, choć w prywatnych szpitalach z reguły też się nie płaci. Kłamią. Straszą prywatyzacją, ale w systemie nie chcą nic zmienić. Nie razi ich, że sprzątaczka na etacie opłaca składkę zdrowotną rolnikowi, który ma 100 ha. Nie przejmują się tym, że lekarz zatrudniony w placówce, w której skończyły się limity przyjęć, przyjmuje pacjenta z zagrożeniem życia (bo groziłaby mu odpowiedzialność karna), choć wie, że jego szpitalowi nikt nie zapłaci. Chcą tylko wygrać wybory.