Kilka lat temu były w Polsce nowością. Teraz przyszła pora na weryfikację rynku. Wymagania stawiają nie tylko rodzice, którzy powierzają im dzieci. Również same guwernantki coraz wyżej cenią swoje umiejętności. I nie, pieniądze nie są tu najważniejsze
Jak mama wróci, to powiem jej, że jesteś zła i się popłaczę – krzyczała dziewczynka. – Zwalniam cię, zwalniam cię, zwalniam cię!
Diana, choć skończyła dopiero sześć lat, doskonale wiedziała, co to jest pieniądz i do czego służy. Wiedziała też, że jej mama zatrudnia w ich wielkim domu kilka osób, a guwernantka jest po prostu jedną z nich. „A więc szantaż” – myślała Magda, ze spokojem obserwując swoją podopieczną. I od początku mówiła o wszystkim swojej pracodawczyni. Również o siłowaniu się na charaktery z jej słodką jak aniołek córeczką. – Zagrałam va banque. Ryzykowałam, ale bardzo zależało mi na tej pracy. Byłam świeżo po ślubie, chcieliśmy wziąć kredyt, kupić mieszkanie, a pensja guwernantki dawała szansę na spełnienie tych marzeń.
Wracała więc zmęczona do domu i opowiadała mężowi: „albo ona, albo ja”. Nie pozwoli, by Diana przejęła rządy. Ta próba sił trwała trzy tygodnie. Zderzenie, regularna walka na argumenty, a na koniec ten koronny: „nie, bo nie”. – Na szczęście jej rodzice byli moimi sojusznikami. Bez ich wsparcia poległabym po kilku dniach – opowiada Magda. A potem stał się cud. Zniknęły uprzedzenia, a mała Diana zaczęła tęsknić za swoją guwernantką, nie mogąc doczekać się kolejnego dnia, który spędzą razem.
Magda od początku chciała pracować z dziećmi. Skończyła pedagogikę i familiologię (naukę o rodzinie). Wcześniej, gdy tylko mogła, wyjeżdżała na kolonie i obozy jako opiekunka. O pracy z Dianą długo nie zapomni. Dlaczego? Bo teoria i dyplomy to jedno, a praktyka... Cóż, każdy mały człowiek jest inny, do każdego trzeba znaleźć klucz. I na tym właśnie polega rola guwernantki. Dotrzeć do dziecka, otworzyć je na świat, wyciągnąć z niego to, co najlepsze. Ale nie za wszelką cenę.
Diana była bardzo zdolnym dzieckiem. Magda została jej guwernantką, gdy dziewczynka poszła do pierwszej klasy. W porozumieniu z mamą stworzyła program zajęć pozalekcyjnych. Każdego dnia po szkole odrabiały lekcje, a następnie uczyły się biologii i historii. System sprawdzał się rewelacyjnie. Do czasu. Mama dziewczynki była osobą bardzo ambitną, wymagała od córki coraz więcej i więcej. Zupełnie jakby testowała, gdzie przebiegają granice jej wytrzymałości. – Tłumaczyłam, że Diana nie potrafi dzielić w pamięci, bo w szkole nie przerabiali jeszcze mnożenia. Do tego doszły konie, fortepian, od rana do późnego popołudnia. Dopadło mnie zmęczenie. Czułam presję, że skoro jestem guwernantką, skoro pracuję w tym pięknym domu, to muszę... – zawiesza głos. – W końcu powiedziałam rodzicom, że jeśli chcą więcej, szybciej, lepiej, to beze mnie. I wreszcie moje argumenty do nich dotarły. Trochę odpuścili.
Proszę przewinąć fantom
Monika Jakubiak jest właścicielką firmy, która pośredniczy w zatrudnianiu guwernantek. Zna wszystkie historie rodzin. Znalazła pracę dla 70 guwernantek i guwernerów. Jak to się zaczęło? Przez przypadek. Najpierw rozmawiała ze znajomymi, którzy opowiadali jej przerażające historie o opiekunkach, które trafiały pod ich dach. Obok osób, które kompletnie nie nadawały się do pracy z dziećmi, zdarzały się i zwykłe złodziejki. – Takie skrajności spowodowały, że wyrósł mur nieufności – mówi. Postanowiła pomóc, a przy okazji znalazła dla siebie dobrą biznesową niszę.
Przez lata stworzyła własną definicję guwernantki. To osoba, która skończyła studia pedagogiczne, psychologiczne, a praca z dziećmi jest spełnieniem jej marzeń. – Od razu skreślam ludzi, którzy szukają po prostu dodatkowego zajęcia po godzinach. Pani, która odchowała gromadkę własnych wnucząt, może być genialną opiekunką, ale jako laik nie poprowadzi różnorodnych zajęć dostosowanych do wieku rozwojowego dziecka – przekonuje.
Guwernantka to zawód wysokiego zaufania. Stąd ostra selekcja. – Na pierwsze spotkanie zapraszam 10 osób, do kolejnego etapu przechodzą dwie – mówi Monika Jakubiak. Z każdą kandydatką spotyka się osobiście. Sprawdza, czy spełnia wymagania stawiane przez rodzinę, czy ma w sobie ciepło niezbędne do pracy z dziećmi. W kolejnym etapie pomagają już zatrudnieni specjaliści z dziedziny HR, psychologii, pedagogiki. Kandydaci przechodzą test psychologiczny, który weryfikuje cechy osobowości. Jakie? Ugodowość, stabilność emocjonalną, reakcje nerwowe. – Oceną referencji zajmuję się osobiście, nie zlecam tego nikomu. Bo gra toczy się o zbyt wysoką stawkę – podkreśla. Bawi się więc w detektywa. Zdarzyło się, że dotarła do dawnych podopiecznych kandydatki, a nawet do jej sąsiadów. Czy to nie przesada? – Absolutnie – ocenia krótko. – Ja za guwernantkę daję głowę i muszę zminimalizować ryzyko pomyłki. Bo w branży autorytet buduje się latami, a traci w sekundy.
Takie podejście mało kogo jeszcze dziwi. Chętnych do pracy w tym zawodzie przybywa lawinowo. Jeszcze kilka lat temu selekcja nie była tak ostra. Dziś rodziny stawiają coraz wyższe wymagania.
Zaraz przy wejściu do siedziby Nanny Express stoi krzesełko do karmienia i świetnie wyposażony przewijak. Są pieluchy, chusteczki, śpiochy, body, rajstopki. Wszystko. Obok, schowany w torbie, leży fantom. Po co to wszystko? – Przychodzi do nas kandydatka na guwernantkę, wykłada papiery na stół, dyplomy uczelni i skończonych kursów. Ale to za mało. Bo zdarzyło mi się rozmawiać z pedagog, która nie miała w sobie grama ciepła. Albo z kobietą, która w teorii była przygotowana rewelacyjnie. Postanowiłam zrobić jej prosty test praktyczny: proszę przewinąć fantom. I poległa – opowiada Katarzyna Tołoczko. Jako guwernantka przepracowała wiele lat, ale dziś jest przede wszystkim łącznikiem. Łączy rodziny z guwernantkami, jeździ na spotkania, rozmawia, pyta. – Coraz częściej rodzice zaczynają poszukiwania, zanim jeszcze dziecko przyjdzie na świat. Szczególnie mamy podchodzą do tematu bardzo zadaniowo. Nie chcą oddać dziecka pod opiekę byle komu. Mają długą listę oczekiwań.
Obowiązuje niepisana zasada: raz wybranej guwernantki już się nie zmienia. Dla dobra dziecka. Dlatego taka współpraca trwa przynajmniej rok. Jednak lista zasad, zarówno tych niepisanych, jak i potwierdzonych umową, jest dużo dłuższa.
Czarno na białym
W podwarszawskim Piastowie Magda miała pod opieką czteroletnią dziewczynkę, która z powodu swojej ciężkiej choroby nie chodziła do przedszkola. Guwernantka realizowała z Zosią punkt po punkcie szczegółowy plan. – Każdy tydzień miałam dokładnie rozpisany, rodzice dostawali ode mnie grafik i patrząc w niego, mogli co do minuty stwierdzić, co robimy – mówi. Trochę zajęć polonistycznych, matematycznych, plastycznych. Wszystko dostosowane do wieku. Któregoś dnia miały z Zosią badać smaki. Guwernantka ustawiła więc przed dziewczynką kilkanaście małych miseczek z różnymi owocami, warzywami. Zosia próbowała, a potem rysowała swój ulubiony smak. Gdy zaczynały pracę, dziewczynka miała problem z małą motoryką, nie potrafiła utrzymać w palcach kredki. Przez chorobę była wycofana, straciła kontakt z rówieśnikami. – Nadrabiałyśmy i szło nam to bardzo szybko, takie efekty przynosi właśnie praca jeden na jeden – wspomina Magda. Ale jej podopieczna miała też inny problem: bardzo bała się samodzielnego jedzenia. Że się wybrudzi, że pochlapie ubranie. – Posadziłam więc dziewczynkę przed sobą na podłodze, wysmarowałam jej buzię i bluzkę tym, co akurat miała na talerzu i zakomunikowałam: „No, brudniejsza to już chyba nie będziesz”. I wtedy Zosia zaczęła się przełamywać – opowiada. Potem robiły razem kanapki w kształcie motylków, kwiatków. Komentowały: „ Jaki pyszny ten płatek”, albo „To skrzydełko rozpływa się w ustach”.
Dzieci, dom, zabawa. Pułapka. – Przede wszystkim nie można stać się „ciocią”. W pierwszej pracy popełniłam ten błąd i przez to miałam problem z wytyczaniem granic, zachowaniem dystansu. Dlatego w kolejnych rodzinach byłam już „panią Magdą”. Czyli osobą z zewnątrz, a nie przyszywanym członkiem rodziny – mówi Magda. Po co to rozgraniczenie? Praca z maluchem zawsze budzi emocje. I bywa, że człowiek zapomina się. Realizuje z dzieckiem program, a gdy trzeba – wyciera mu zasmarkany nos, zapłakane oczy i motywuje do działania. – Tymczasem nawet przez chwilę nie wolno zapomnieć, że ma ono swoich rodziców i to oni podejmują ostateczne decyzje.
Guwernantka przychodzi więc do pracy, z której potem jest szczegółowo rozliczana. Prawie w każdym domu, w którym pracowała Magda, był system monitoringu. – A nawet jeśli go nie było, to i tak zachowywałam się, jakby obserwowały mnie kamery – mówi. I dodaje, że w tym zawodzie trzeba grać. Nie ma w tym nic złego. Potrafiła przekonać jednego ze swoich podopiecznych, że uwielbia klocki (chociaż za nimi nie przepada). Wymyślała historie małych ludzików, budowała im statki, wyspy skarbów. Wchodziła w świat dziecka, zachęcała do wspólnej zabawy i rozmów na tyle skutecznie, że w niedzielę chłopiec płakał mamie, dopytując się, kiedy przyjdzie pani Magda i w końcu ktoś pobawi się z nim tak, jak trzeba.
W tej zabawie i schlebianiu dziecięcym gustom nie wolno jednak przesadzić. Słodzenie i nieustanne zachwyty nad maluchem to błędy, które potrafią się zemścić. Dlatego tak ważne jest, by na dzień dobry ustalić reguły gry. Praca na czarno? To zdecydowanie odpada. Umowę o pracę guwernantka zawiera albo z rodziną, albo z agencją pośredniczącą. Do tego coraz więcej osób decyduje się na spisanie kontraktu. Mowa w nim np. o odbieraniu nadgodzin, zasadach poruszania się po domu, korzystania ze sprzętu AGD, odpowiedzialności za ewentualne zniszczenia, a nawet czy i co można wziąć z lodówki. Dzięki temu łatwiej powiedzieć: „nie”. Tak jak wtedy, gdy pracodawczyni oznajmiła Magdzie, że zamówiła firmę zajmującą się pielęgnacją zieleni. Przyjedzie więc kilka osób do sprzątania ogrodu. I ona, guwernantka, pod nieobecność gospodarzy (bo w końcu idą do pracy) ma dopilnować, by nic z domu nie zginęło. – Nie ma mowy – odpowiedziała wtedy. Jej zadaniem jest opieka nad dzieckiem, a nie patrzenie na ręce obcym ludziom.
Łąka, wróżki i kuchnia fusion
Skąd się biorą stereotypy na temat guwernantek? Między innymi z filmów, seriali i książek. Choćby „Jane Eyre”, kolejna, znakomita ekranizacja słynnej powieści Charlotte Brontë, tym razem jako serial BBC. Albo „Król i ja” z 1956 r. z Deborah Kerr. Tam, z kolei, brytyjska nauczycielka, Anna Leonowens, dostaje propozycję nauczania dzieci władcy Syjamu.
Do dziś w Wielkiej Brytanii działa szkoła dla guwernantek. Studentki chodzą tam w charakterystycznych uniformach, żywcem wyjętych z minionej epoki. – Sztywne reguły? To przestarzała wizja. Polskie guwernantki bywają szalone i nieobliczalne, ale w dobrym tego słowa znaczeniu – protestuje Katarzyna Tołoczko. Dowody? – Proszę sobie wyobrazić dziwną postać, która wkracza do autobusu i jedzie przez całe miasto objuczona kartonami, papierami i innymi zdobyczami. To byłam ja, gdy wpadłam na pomysł, że zrobimy z „moimi” bliźniaczkami farmę dla zwierząt. Wycinałyśmy ją z pudełek, kartonów po butach, robiłyśmy zagrody, kolorowałyśmy. Był też domek i cała rodzina farmera, od początku do końca hand made. Innym razem, gdy rozmawiałyśmy o kosmosie, zrobiłyśmy rakietę. A gdy pokój dziewczynek miał iść do remontu, postanowiłyśmy zamienić go na chwilę w najprawdziwszą łąkę. Stworzyłyśmy wielgachne kwiaty z papieru, między nimi przykleiłyśmy wróżki. Zrobiło się pięknie, bajkowo, aż żal było potem malować ściany.
Jeden ze stereotypów mówi, że na dobrą guwernantkę stać nielicznych. Jak jest naprawdę? Pensja zależy od kilku czynników. Po pierwsze, czy guwernantka przychodzi do pracy codziennie, czy np. tylko na dwie godziny trzy razy w tygodniu. Po drugie, miejsce ma znaczenie. – Guwernantka zatrudniona na umowę o pracę czy umowę-zlecenie dostaje w Krakowie od 2 tys. – 2,2 tys. zł netto. W Warszawie pensją wyjściową jest 2,8 tys. zł – mówi Monika Jakubiak. – Zdarzały się guwernantki, które udało się zatrudnić za mniejszą kwotę. Inne zarabiały ponad 7 tys. Krótko mówiąc: nie ma reguły.
Wbrew pozorom to nie jest całkowicie sfeminizowany zawód. Świetnie sprawdzają się w nim również mężczyźni. – Współpracuję z guwernerem, który jest native speakerem szwedzkiego, mówi płynnie w kilku kolejnych językach, a do tego jest wirtuozem fortepianu i świetnym nauczycielem. Podróżuje, koncertuje po całym świecie. Sam zgłosił się do mojej firmy i zaproponował współpracę. Jedna z rodzin postanowiła kupić fortepian, byle tylko guwerner zaszczepił w ich dzieciach pasję do muzyki – śmieje się Monika Jakubiak. Czy jednak zdarzyło się jej kiedykolwiek zrezygnować ze współpracy z rodziną? Kilka razy, a wina nie była po stronie zatrudnionej. Raz jej niedoszły klient poszukiwał osoby do pracy na 24 godziny, siedem dni w tygodniu. Próbowała tłumaczyć, że guwernantka może wypełniać lukę, uzupełniać, pomagać, ale nigdy nie zastąpi rodziców. Bezskutecznie. W innym przypadku wyczuła, że pracodawca nie potrafiłby szanować nauczycielki. Szukał osoby, która poza opieką nad dzieckiem zajmowałaby się domem. W tym przygotowywała wykwintne trzydaniowe obiady w kuchni fusion. Przy dziecku w wieku przedszkolnym było to po prostu nierealne. W trzecim przypadku musiała odmówić, gdy rodzina wymagała bardzo dużego nakładu pracy za bardzo małe pieniądze. Tu znów ktoś pomylił pojęcia: guwernantka nie jest służącą, to wykwalifikowany pracownik.
Magda wie, że ma w zawodowym życiu sporo szczęścia. Za każdym razem trafiała do rodziny, z którą łapała dobry kontakt. Ale wie również, że nie zawsze tak jest. – W środowisku krążą opowieści o pracodawcy, który rozliczał guwernantkę z ilości zjedzonej kiełbasy. To uwłaczające – ucina. Najgorszy stereotyp, z którym przyszło jej walczyć osobiście? – Nienawidzę, gdy ludzie mylą guwernantkę z nianią. W moim rodzinnym Lublinie, gdy powiedziałam o swoich planach zawodowych, rodzina zaczęła załamywać ręce: „Dziecko, po to ty lata na studiach spędziłaś, żeby teraz cudze dzieci niańczyć?”.
Śnieg z pianki do golenia
Wyzwania? W tym zawodzie jest ich pełno. Pewna rodzina szukała guwernantki dla jedenastolatka z dyslekcją, dysgrafią i długą listą szkolnych problemów. – Delikatnie mówiąc, chłopiec był zdemotywowany do nauki. Nie interesowało go nic poza piłką nożną. A rodzicom brakowało już pomysłów i cierpliwości – opowiada Monika Jakubiak. Na początku nie było łatwo. Bo dotrzeć do takiego dziecka utartymi ścieżkami się nie da. W końcu trafiła na guwernantkę, która poza dyplomem wydziału pedagogicznego miała też inny, ze szkoły policyjnej. Na pierwsze spotkanie z rodziną poszła z... kajdankami i głową pełną opowieści o pracy w mundurówce. Kupiła tym chłopca z marszu. Poznała go z pewnym znanym komisarzem, pokazała miasto oczami detektywów. I krok po kroku pomogła mu poprawić oceny. Minęły trzy lata. Dziś chłopiec jest jednym z najlepszych uczniów w szkole i marzy, by w przyszłości pójść do szkoły policyjnej.
Innym wyzwaniem było znalezienie guwernantki dla szalonego przedszkolaka. Dziecko kipiało energią i rodzice z przerażeniem patrzyli na jego coraz to bardziej szalone pomysły. – Znalazłam, trafiłam w dziesiątkę. Maluchem zaopiekowała się animatorka z krwi i kości. Taki typ, który nie wstydzi się ścigać na bosaka z dziećmi po parku. Przychodzi do swoich pracodawców z torbą skarbów wyszukanych na targu staroci. Ma głowę pełną fantastycznych zabaw. Potrafi wyczarować śnieg z mąki ziemniaczanej i pianki do golenia (idealnie lepi się z niego domowego bałwana). Innym razem maluje razem z kilkulatkiem lustra w domu. OK, jest po tym masa sprzątania, ale dziecko jest zachwycone – mówi Monika Jakubiak.
Katarzyna Tołoczko była guwernantką w pięciu rodzinach. Skończyła filologię angielską, specjalizuje się w nauczaniu tego języka. – I w opiece nad bliźniakami – śmieje się. Pamięta pięcioletnie dziewczynki. Ogień i woda, dwa skrajne charaktery. Zgrać je, zachęcić do wspólnej pracy było nie lada sztuką. Rodzice zamierzali posłać je do międzynarodowej szkoły. Dziewczynki znały pojedyncze angielskie wyrazy, piosenki i wierszyki, ale niekoniecznie chciały w tym języku mówić. Chodziło o to, by je do tego przekonać, a nie zniechęcić. – Dziewczynki dostały ode mnie po kalendarzu. Każdego dnia, za ładną pracę, wklejały do niego obrazek. Po tygodniu – dostawały nagrodę. Jakiś drobiazg, symbol, który miał im sprawić przyjemność. Spodobał im się ten pomysł do tego stopnia, że nawzajem siebie pilnowały: „Uważaj, bo nie dostaniesz naklejki” – ostrzegała jedna drugą – opowiada Katarzyna Tołoczko. Raz w miesiącu organizowała z mamą bliźniaczek zebrania. Tak nazwały spotkania przy kawie, koniecznie poza domem. Po to, by nikt im nie przeszkadzał. Opracowywały plan gry na kolejne tygodnie. – To nie jest tak, że mama oczekiwała ode mnie gotowego scenariusza. Często sama siedziała godzinami w internecie, wyszukiwała pomysły, odwiedzała różne grupy na Facebooku – mówi. I dodaje, że guwernantka to też nauczycielka życia, często bardzo praktycznego. Ze swoimi podopiecznymi raz na jakiś czas urządzała więc wyjścia do sklepu. Dzieci dostawały po 5 zł i miały za zadanie wydać je jak najlepiej. Ich rodziców stać było na dużo, dużo więcej, ale właśnie takie małe zakupy uczyły brania odpowiedzialności za własne decyzje.
Pytana o zawodowe wyzwania Magda długo się zastanawia. Jej najtrudniejszy przypadek? Nie, to nie była Diana, która na początku próbowała ją wyrzucić z pracy. Raczej dwuletnia Natasza – bardzo przeżywała rozstania z rodzicami. Gdy mama i tata wychodzili rano do pracy, dziewczynka rzucała się na marmury, które ją otaczały, i waliła głową w ściany, podłogę. Wyglądało to dramatycznie i naprawdę trzeba było uważać, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Wyładowywała emocje: złość, smutek, żal. Magda niosła dziewczynkę do pokoju, który wyłożony był poduszkami i materacami, czekała cierpliwie, aż dziecko się uspokoi. Czasem trwało to kilkanaście minut, czasem godzinę, ale mijało. Wtedy powtarzała sobie inną niezbędną w tym zawodzie umiejętność: nie oceniać ludzi po pozorach, nie mówić, że zrobiłoby się coś lepiej. Zamiast tracić na to czas, lepiej poświęcić go w całości dziecku.
Przede wszystkim nie można stać się „ciocią”. W pierwszej pracy popełniłam ten błąd i przez to miałam problem z wytyczaniem granic, zachowaniem dystansu. Dlatego w kolejnych rodzinach byłam już „panią Magdą”. Czyli osobą z zewnątrz, a nie przyszywanym członkiem rodziny

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej