Becikowe oraz comiesięczny grant na dziecko to typowe przykłady pozornie dobrych i szlachetnych intencji rządu, które całkowicie zawodzą jako instrument mający przekonać do posiadania dziecka. Jakiś czas temu na polskiej elicie politycznej ktoś przeprowadził incepcję, czego wynikiem jest dyskutowany pomysł wypłacania 500 zł na dziecko miesięcznie. Niedługo i Polska weźmie udział w wyścigu marnotrawstwa, z którego zadowoleni będą głównie urzędnicy, bo niezbędne będą etaty dla rozdzielających fundusze. Nie będziemy z pomysłem sponsorowania urodzeń osamotnieni.
W gronie krajów płacących co miesiąc za prokreację jest większość państw zachodnioeuropejskich. Stawki są bardzo różne i wahają się od 18 euro za dwójkę dzieci w Grecji do nawet 1100 euro za sześcioro potomków w przypadku Szwecji. Poza Europą podobne programy występują już rzadziej, choć może się nimi pochwalić Japonia czy Singapur. Gdyby liczyły się intencje, państwa w Europie dostałyby złoty medal chciejstwa w zakresie demografii.
Odkąd politycy odkryli, że można próbować przekupić obywateli, oferując pieniądze za posiadanie dzieci, czynią to nieustannie. Mimo że z analiz wynika, iż wpływ zastosowania bodźców finansowych na wzrost liczby urodzeń pozostaje śladowy. Analiza ekonomisty Jana Hoema dowodzi, że wzrost wydatków na dzietność o 25 proc. skutkuje mniej niż 0,5-proc. wzrostem urodzeń w krótkim terminie i ok. 4-proc. w długim terminie. Ale właściwie ile dla rządu warte jest dziecko i po co rząd chce za nie płacić? Aby zrozumieć, trzeba cofnąć się ponad pół wieku w przeszłość.
W 1943 r. w jednej z audycji radiowych Winston Churchill wyraził opinię, że jedną z jego najstraszniejszych obaw jest spadająca liczba urodzeń w Wielkiej Brytanii. Wcześniej z podobnym problemem próbował uporać się Hitler. Po przejęciu władzy wprowadził prawo, zgodnie z którym rodzina w momencie ślubu, pod warunkiem że żona zrezygnuje z pracy, otrzymywała pożyczkę w wysokości 1000 marek, co było równoważne kilku miesiącom pracy przeciętnego Niemca. Pożyczka była umarzana w zależności od tego, ilu dzieci dorobiła się rodzina. Dwójka dzieci oznaczała odpuszczenie połowy tej kwoty. Czwórka zerowała dług.
W latach 30. również Francja zaczęła przekupywać obywateli. I to właśnie jej doświadczenia można uznać za preludium do dzisiejszych decyzji o sponsorowaniu dzietności. W 1938 r. powstał tam przepis, który przewidywał roczne stypendium dla rodziców każdego urodzonego dziecka. Dziś za tym stylem myślenia podąża wiele krajów. Władimir Putin rozpoczął swoją kampanię na rzecz dzietności w 2008 r. Ulice ozdobiły billboardy i plakaty zachęcające do posiadania dzieci, a rząd zaczął wypłacać matkom równowartość 10 tys. dol. za narodziny drugiego dziecka.
Dramatycznie niska dzietność w Rosji nie jest wyjątkowa. Wskaźnik urodzeń zaczął spadać poniżej poziomu zastępowalności (2,1 dziecka na kobietę) w całej Europie Zachodniej kilkadziesiąt lat temu. Zmiany są widoczne na całym świecie, także w krajach muzułmańskich. Społeczeństwa Algierii, Iranu, Libanu czy Tunezji znajdują się poniżej poziomu zastępowalności, a Polska to jeden z krajów o najniższej dzietności na świecie wynoszącej ok. 1,3. W 1979 r. globalny współczynnik dzietności wynosił 6. Dziś wynosi 2,5 i nadal spada.
Pomysł, że więcej dzieci oznacza korzyść dla państwa, pojawił się jeszcze w XIX w. W trakcie wojny francusko-pruskiej francuscy politycy doszli do wniosku, że im więcej ludzi się urodzi, tym więcej żołnierzy będzie służyć państwu. Na początku XXI w. wojskowych i ich autorytarne, dalekosiężne plany zastąpili ekonomiści z arkuszami kalkulacyjnymi. I policzyli, że więcej dzieci jest niezbędne dla podtrzymania wzrostu PKB. Alvin Hansen, amerykański neokeynesista, jako jeden z pierwszych zauważył, że spowolnienie wzrostu populacji powoduje spadek popytu, w tym także inwestycyjnego, co wpycha gospodarkę w kryzys.
Można z tym walczyć, obniżając stopy procentowe na tyle, by podtrzymać popyt na inwestycje mimo spadku populacji. Problem w tym, że to w końcu doprowadza do ujemnych stóp. Jeśli zaufać szkole popytowej w ekonomii, można by się zgodzić z tym twierdzeniem, przyglądając się malejącej populacji Japonii, w której wzrost jest bliski zeru, a stopy procentowe są ujemne. Paul Krugman, noblista keynesista, w jednym z felietonów przyrównał problem malejącej liczby ludności do roweru. Jeżeli rower nie jedzie, to traci pion i automatycznie się przewraca.
Jeżeli na moment przestaniemy słuchać ekonomistów na poziomie makro, a posłuchamy obywateli na poziomie mikro, okaże się, że mniejsza liczba dzieci jest racjonalna. W czasach, gdy społeczeństwo składało się z chłopów analfabetów, dzieci były atutem, świadcząc bezpłatną pracę na rzecz rodzica, a na starość karmiąc go i utrzymując. Trzeba jednak było o dzieci zadbać, gdy były młode. W nowoczesnym społeczeństwie o różnorodnych możliwościach spędzania czasu dzieci to wydatek, na który składają się czas i pieniądze. Liczba dzieci została zastąpiona inwestowaniem w ich jakość i jest to strategia przemyślana. Dane pokazują, że wykształcone kobiety mają mniej dzieci, gdyż rośnie koszt posiadania dzieci, w tym koszt alternatywny.
Amerykańska ekonomistka Shirley Burggraf, autorka książki „Feminine Economy”, stwierdziła nawet, że dla wielu rodzin koszt dzieci – rozumiany nie tylko jako wydatek pieniężny – stał się tak duży, że to niesamowite, iż kobiety w ogóle jeszcze chcą mieć dzieci. Pisze ona cynicznie, że miłość rodzicielska nigdy nie kosztowała tak wiele, jak obecnie. Gdyby to podliczyć, w Polsce wyjdzie kwota rzędu 200 tys. zł w przypadku wychowania dziecka od narodzenia do 18. roku życia.
A może idea posiadania mniejszej liczby dzieci nie jest taka zła? Poza mniejszym obciążeniem dla zasobów planety istotna jest też rosnąca automatyzacja pracy. Niedawne badania ekonomistów z Oksfordu zakładają, że może przez to zniknąć prawie połowa miejsc pracy. Czy więc rower Krugmana może jechać wiecznie? I czy jedynym planem rowerzysty, który najwyraźniej zmierza w stronę urwiska, jest zapobiec zatrzymaniu się poprzez coraz szybsze pedałowanie?
Możliwy jest też inny scenariusz. Interesującą kontrpropozycją w stosunku do mainstreamowej analizy demograficznej wydaje się czarna śmierć z XIV w. W jej wyniku zmarła prawie połowa Europy, co stanowiło negatywny szok demograficzny. Brakowało pracowników, więc dżuma doprowadziła do wzrostu płac. Zwiększone płace doprowadziły do poprawienia warunków życia ludzi i wzrostu kreatywności. Efektem był renesans.
W przeszłości wzrost populacji i gospodarki były powiązane. Ale wzrost PKB nie przynosi tak wielkich korzyści dla jednostki, jeśli populacja też rośnie. Mniejsza liczba dzieci oznacza szybsze bogacenie się społeczeństwa na osobę, bo jedno dziecko dziedziczy majątek po całej rodzinie. W długiej perspektywie rynek pracy przy niskiej dzietności zamieni się w rynek pracownika, na którego wszyscy będą chuchać i dmuchać. Nawet jeżeli PKB będzie w stagnacji lub nawet będzie maleć, przeciętnemu obywatelowi będzie żyło się lepiej. Podobnie jak po czarnej śmierci, gdy całkowity PKB dramatycznie spadł, PKB na osobę wzrósł. I dlatego obecnie to nonsens porównywać PKB państw o kurczącej się populacji i takich, w których liczba obywateli jeszcze rośnie.
Czy w tym świetle wydatki rządowe na dzietność w ogóle mają sens? Skoro zarówno becikowe, jak i comiesięczna kwota na dziecko nie pobudzają do większej liczby urodzeń, to może pora przestać strugać hipokrytę i uznać, że są to zasiłki. Zresztą jak rządowe wydatki na dzietność mogą mieć sens, skoro europejskie państwa nie są w stanie kontrolować obranego celu? W ramach licznych polityk rządy płacą za urodzenie dzieci, a jednocześnie subsydiują antykoncepcję i edukację kobiet. Na pierwszy rzut oka te cele się wykluczają.
Niski wskaźnik urodzeń w końcu doprowadzi do mniejszej liczby mężczyzn i kobiet na rynku pracy, a tym samym mniejszej podstawy opodatkowania do finansowania składek na ubezpieczenia społeczne. Realnym problemem jest więc niewypłacalność ZUS, a nie mniejsza liczba dzieci. Najprostszym, choć politycznie mało popularnym rozwiązaniem problemu demograficznego byłaby zgoda na zwiększenie liczby imigrantów. To na jakiś czas rozwiąże problem ubezpieczeń społecznych, a jednocześnie przyspieszy światowy spadek przyrostu naturalnego, ponieważ imigranci i ich dzieci po przybyciu do nowego środowiska w pierwszym, drugim lub trzecim pokoleniu przyjmą lokalne wzorce dzietności. Ostatecznie w końcu i tak kiedyś staniemy przed dylematem rowerzysty wjeżdżającego na urwisko.
W dzisiejszych czasach z dziećmi jest jak z czekoladą. Co za dużo, to niezdrowo. Natura nie zawsze musi grać zgodnie z zasadami ekonomii. Więcej dzieci zgodnie z obecnym paradygmatem ekonomii jest dobre dla bogacenia się gospodarki, jednak niekoniecznie musi tak być w przypadku bogacenia się jednostek. Społeczeństwo już to wie. Nie da się efektywnie przekupić obywateli, aby posiadanie dziecka się „opłacało”. Choć być może pewnego dnia rządy będą tak zdesperowane, że młodym kobietom zaoferują etat profesjonalnych rodzicielek w zamian za wysoką pensję.
Gdyby liczyły się intencje, państwa europejskie dostałyby złoty medal chciejstwa w dziedzinie demografii